Na ekrany kinowe po raz piąty wskakuje właśnie Thor na którego Marvel nadal szuka pomysłu w solowych przygodach i Nowozelandczyk Taikia Waititi – spuszczony ze smyczy, całkowicie oddany swojemu unikalnemu humorowi, kipiący energią – wydaje się być najlepszym wyborem, żeby ujarzmić gromowładnego boga, a jednocześnie dać mu oddychać pełną piersią i po prostu robić swoje, czyli bohaterzyć na całego.
Thor w wersji komiksowej, co znamienne dla Srebrnej Ery, był w sporej części dziełem nagłej potrzeby. W 1962 roku Stan Lee musiał stworzyć postać, która będzie przeciwwagą dla niesamowitego Hulka. Narobił sobie niemałego kłopotu, bo kto może stawić czoła bohaterowi, którego siła jest zależna od stopnia wściekłości, a tej różnorakim istotom nigdy nie brakuje – szczególnie w niebezpiecznym świecie Marvela? Postanowił więc podumać trochę bardziej abstrakcyjnie i skierować myśli w stronę zawsze żywnej kopalni pomysłów oraz uniwersalnych historii, czyli mitologii. Mając świadomość, że czytelnicy dosyć dobrze są zaznajomieni z opowieściami o greckich bóstwach, zaczął kombinować z mniej popularną mitologią nordycką – szczególnie, że rozwichrzone włosy, ciężkie zbroje i wielka broń biała w rękach twardych barbarzyńców wydawały się obrazami aż proszącymi się o superbohaterską adaptację. I tak oto na łamach Journey into Mystery #83 zadebiutował jasnowłosy heros zamiatający na okładce kosmitów przy pomocy swojego ikonicznego młota Mjolnira. Za powstanie syna Odyna odpowiadał Lee, jego młodszy brat Larry Lieber (mniej dzisiaj rozpoznawalny, a w swoich czasach naprawdę kreatywny i odpowiedzialny za współtworzenie m.in. Iron Mana i Ant-Mana) oraz oczywiście niezmordowany Jack Kirby, którego rysunki już na zawsze miały wyznaczyć estetyczną stronę przygód tego bohatera, a także w ilościach hurtowych inspirują wizualny przepych Thor: Ragnarok.
Komiksowa wersja Thora już u zarania była unikalna na tle reszty swoich super-kumpli nie tylko z powodu boskich uwarunkowań, ale przez uwzniośloną charakterystykę i sieć skomplikowanych rodzinnych relacji. Bo to od zawsze komiks głównie o tym, że z bliskimi najlepiej wychodzi się na zdjęciach i potrzeba naprawdę sporo siły, żeby się nie pozabijać w domu. Jasnowłosy bohater sam zresztą nie był krystalicznym herosem (co stanowiło sedno sukcesu całego zastępu bohaterów stworzonych przez Lee i Kirby’ego), gdyż zaczynał jako skrajnie arogancki gość, który zjadł zęby na wielowiekowej walce z różnorakimi potworami i wywyższał się nawet ponad swoich pobratymców. Odyn (trzymający Asgard silną ręką i sam będący mocno zadufanym w sobie władcą, chociaż w pełni poświęconym ludowi) nie mógł już tego znieść i postanowił wygnać syna na Ziemię, żeby ten spokorniał pośród kruchych ludzi. Zostawił mu jednak furtkę do powrotu w postaci jego magicznego młota zamienionego w niepozorną drewnianą laskę, który miał przywrócić mu moce, gdy tylko Thor znowu stanie się godny ich posiadania. W wersji komiksowej rozwiązano całą sprawę jednak trochę inaczej niż w filmie, ponieważ klasyczna wersja Thora nie pojawiła się na Ziemi w swojej boskiej postaci, ale Odyn umieścił pozbawioną wspomnień esencję syna w ludzkiej powłoce – doktora Donalda Blake’a, połączonego z Thorem na poziomie mistyczno-molekularnym (później okazało się, że Blake zawsze był Thorem, a jeszcze później, że Blake stał się jednak oddzielnym bytem – taka to już magia komiksu), przez co dzielili ze sobą doświadczenia i myśli, a zamieniali się cielesną powłoką, gdy kulejący lekarz uderzał laską w ziemię. Przez długi czas w takiej właśnie formie funkcjonował komiksowy heros, a cała sytuacja doprowadziła do powstania trójkąta miłosnego pomiędzy doktorem, pielęgniarką Jane Foster i jasnowłosym obiektem jej westchnień. Wątek zamieniających się ciał powraca zresztą w komiksach o Asach co jakiś czas, bo to całkiem niezły sposób na pożenienie motywów boskich z ziemskimi – pod koniec XX wieku Thor połączył się z młodym pielęgniarzem, Jake’em Olsonem, a obecnie chora na raka Jane Foster potrafi przybierać formę żeńskiej wersji Thora.
Syn Odyna z miejsca zagarnął sobie uwagę czytelników i stał się ważnym ogniwem całego uniwersum, łącząc dwa przebogate światy – na Ziemi został jednym z założycieli Avengers i przez lata był najbardziej trwałym elementem zespołu (obok Kapitana Ameryki i Iron Mana), a w przygodach osadzonych na pozostałych ośmiu światach (dzisiaj już w sumie dziesięciu) drzewa życia Yggdrasila twórcy w pełni mogli się oddawać artystycznym szaleństwom, bo nordycka mitologia stanowiła tutaj jedynie materiał do tworzenia szalonych wariantów. Z tego powodu dostaliśmy kilka wybuchowych wersji Ragnaroku, czyli zmierzchu bogów; Asgard najeżdżali kosmici, istoty z innych wymiarów, bogowie greccy, a nawet przedwieczne bóstwa czy Galactus. Przez długi czas prym w tworzeniu tego świata wiódł wspomniany już wcześniej Kirby – ilustracje Króla w komiksach z Odinsonem przypominały ostrą jazdę po LSD i zazwyczaj pod tym względem przebijały nawet mocno psychodeliczne dokonania Steve'a Ditko na łamach Doktora Strange'a czy Jima Steranko w komiksach z Furym albo Kapitanem Ameryką. I nikt tak pieczołowicie nie udziwniał nakryć głowy czy potworów – otoczony żywym ogniem gigantyczny Surtur, opasający Midgard wąż Jormungand, niepowstrzymany Mangog, bogini śmierci Hela, to tylko wierzchołek góry lodowej. Thor jest jedną z tych postaci, obok Silver Surfera i Hulka, naprzeciw której scenarzyści śmiało mogą stawiać najbardziej niemożliwe przeszkody.
A przy tym mimo swojej istotności sam Thor często jest okradany z uwagi czytelników przez swojego brata – boga kłamstw i oszustw, Lokiego (ostatnio przemianowanego w komiksach na boga opowieści). Nic dziwnego – facet ma styl i sposób bycia trudny do porównania z innymi złoczyńcami komiksowymi, co zresztą zostało przeniesione z pełnią łotrzykowskiego uroku na duży ekran przez Tom Hiddleston, który stał się zdecydowanie najciekawszym złoczyńcą w świcie Marvela – a nawet ogólnie jednym z najciekawszych bohaterów, bo nie determinuje go jedynie proste złoczynienie, a dużo bardziej złożone plany, napędzane przez skomplikowane rodzinne konflikty.
Te wszystkie cuda absolutne zostały także przez autorów zespolone do kupy za pomocą dosyć niespodziewanych gatunkowych wymyków, co jeszcze bardziej podkreśliło unikalność świata nordyckich bogów w sosie Marvela: zostali ściśle połączeni z kosmiczną częścią uniwersum, co zresztą jest wyraźnie podkreślone w filmach, gdzie są po prostu kosmitami. Również strona fantasy, będąca tutaj podstawą światotwórstwa (rozbuchana na modłę prawie że tolkienowską), została połączona z SF – kinowa wersja wyraźnie nakreśla ten element, gdyż sam Thor tłumaczy, że to, co ludzie uważają za magię, jest po prostu ekstremalnie zaawansowaną technologią. Czytelnik dostaje więc mistyczne kozły, dzikie potwory, czarodziejki, iluzje, magiczną broń, ale równocześnie Thor staje nieustannie twarzą w twarz z zaawansowanymi maszyneriami, a Odyn do walki używa napędzanej duszami „żywej” zbroi – Destroyera – przypominającej ogromnego robota. Na dokładkę wszystko to zostało ubrane w formułę heroicznych eposów, a nordyccy bogowie zaczęli przemawiać po staroangielsku (I SAY THEE NAY!) – bo w sumie czemu nie?
W Polsce przygody Thora, mimo jego stałej popularności w Stanach, zawsze były czymś odległym, gdyż przewijał się jedynie epizodycznie, najczęściej gdzieś na drugim planie w komiksach TM-Semic (swój album zaliczył jedynie w Mega Marvel, gdzie jednak Warren Ellis w miejsce barwnych przygód zapewnił mu nihilistyczną jazdę po zalanym deszczem Nowym Jorku); nie dostawał też swojego miejsca w kreskówkach. Mnie jednak jego wojaże uderzyły kiedyś jak piorun, gdy dobrze ponad dekadę temu trafiłem na Allegro na wielką paczkę zeszytów z Odinsonem – misz-masz rozrzuconych tytułów, dużo na szczęście kontynuowanych, z różnych dekad, dzięki czemu za szczeniaka wpadłem na chwilę w ten świat (bo sieć nie była wtedy jakoś wyraźnie rozwinięta, rynek nie był zjedzony przez superbohaterszczyzę, a zagraniczne wydania komiksów istniały jedynie w sferze marzeń), gdzie jasnowłosy mięśniak z wielkim młotem tłukł się z robotami na Manhattanie, żeby już chwilę później przemierzać kosmos, wpadać do Piekła, królować w Asgardzie i mieć jeszcze czas na romansowanie oraz wspólne akcje z Avengers.
I właśnie ta moja wizja skumulowanych przygód przesyconych mistycyzmem, jaskrawymi barwami i gnającą na złamanie karku akcją, której rdzeniem staje się dorastający do bycia bohaterem osiłek (mający ciągle na karku oddech brata-kombinatora i wzrok ojca-twardziela) zyskała w końcu swoje ujście w Thor: RagnarokTaika Waititi – całość nie bierze siebie zbyt poważnie, reżyser bawi się tym światem, kolejne przesycone kolorami sceny przypominają jazdę po kwasie (w duchu Kirby’ego), ale nadal tematem przewodnim jest dorastanie do bohaterstwa i radzenie sobie z rodzinnymi problemami. W końcu Asgard lśni energią, a nie wypolerowanym plastikiem, dzięki czemu filmowe uniwersum Marvela bierze kolejny głęboki oddech – po kilku schematycznych obrazach znowu robi się nieprzewidywalne. Waititi odświeża sędziwego bohatera dla nowego pokolenia, tworzy jego silną i spójną wizję – w duchu największych komiksowych „ojców” Odinsona: duetu Lee/Kirby, Walta Simonsona (jego dokonania na polu komiksów z Thorem z lat 80. to ogólnie jedna z najlepszych rzeczy opublikowanych kiedykolwiek przez Marvela), Straczynskiego/Coipela, czy obecnie Jasona Aarona.
I tego ten bohater potrzebował – dwa poprzednie filmy były dosyć sporym tematycznym pobojowiskiem, gdzie ciężko było twórcom utrzymać jakąś spójną wizję. Najpierw całkiem nieźle zaryzykowano z Kennethem Branaghem, szekspirowskim reżyserem, na papierze stworzonym do tej adaptacji, ale już na ekranie jego wizja – pocieszna i pełna uroku – szczególnie nie zachwycała, chociaż niebieskooki Chris Hemsworth momentalnie stał się idealną wersją Thora. Jeszcze gorzej było w pozbawionej pomysłu kontynuacji, gdzie studio postanowiło iść mocniej w stronę fantasy – pojawiły się mroczne elfy i dowodzący nimi Malekith, a na stołku reżyserskim zasiadł odpowiadający za niektóre odcinki Gry o tron Alan Taylor. Niezbyt lotna opowieść, rozbebeszona po całym seansie, i niezbyt interesujący wrogowie nie pomogli filmowi wzbić się ponad przeciętność. Thor jednak nadal lśnił, oczekując na jakiś przełom. I w końcu w jego solowe przygody wbił się z buta nieokiełznany Nowozelandczyk o skrajnie specyficznym poczuciu humoru, który niczym prawdziwy Loki postanowił mocno namieszać w schematach i pozwolił aktorom oraz widzom po prostu dobrze się bawić.
A ja takiego Thora kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo mało która postać tak bardzo potrzebuje skrajnego szaleństwa i wychodzenia poza schematy, jak elektryzujący władca piorunów, który do bitki zmierza często w rydwanie zaprzęgniętym w dwa super-kozły, mijając po drodze tęczowy most.