Fantastyka to ogromne pojęcie – wszak to nie tylko science fiction, jest jeszcze fantasy, horrory i wszystko, co odczepia się od realiów, jakie znamy. Czasem wystarczy jeden mały element i fabuła już staje się fantastyczna – ot, taka „Lalka” Prusa, przecież powinniśmy ją też zaliczać do fantastyki... Ale dziś nie o tym. Dziś o filmach. Wybór 10 pozycji jest niełatwy, może w inny dzień wyglądałby ciut inaczej, ale większość jest tu na twardo. To filmy, które zobaczyłem pierwszy raz przed laty i do dziś we mnie tkwią. Bardzo. Dalej wzbudzają emocje – bawią, wzruszają, straszą. Na dłuższą metę bardziej cenię przekaz emocjonalny od intelektualnego. Ten drugi niech sobie czasem będzie nadbudową jakiejś opowieści, ale jeśli twórcy nie potrafią wzbudzać emocji, to ja dziękuję. Tak mam od pierwszych filmów, które zobaczyłem na dużym ekranie. Starszy brat zabierał mnie na kolejne „Godzille”. Czytać jeszcze nie umiałem, po japońsku nie rozumiem do dziś, więc siedziałem i czekałem, aż te potwory zaczną się łomotać. I to były emocje. Albo kilka lat później, jak jugosłowiański film SF „Goście z gwiazdozbioru Arkana” nie wiedzieć czemu dostał w Polsce kategorię wiekową od lat 12, a tam w jednej scenie duża grupa ludzi (w tym również ładnych pań), by pokazać kosmitom, że nie ma złych intencji, rozbiera się do naga i wszyscy chodzą tak sobie przez dłuższą chwilę. Ależ to były emocje. Jak łatwo się domyśleć, miałem wtedy ledwo co te 12 lat, a kolejne seanse tego filmu zastępowały młodemu człowiekowi dzisiejsze poszukiwania w internecie. Ale znowu poszedłem w dygresje. Oto te filmy, które emocje wzbudziły największe i do dziś na mnie działają:

"Gwiezdne wojny" – klasyczna trylogia (1977-1983)

Początek mego filmowego życia. Naprawdę. „Nowa nadzieja” była pierwszym filmem, który samodzielnie czytałem sobie w kinie. Właśnie chodziłem do pierwszej klasy podstawówki i przekonywałem się, że te literki mogą się do czegoś przydać, a w kinie pokazują genialne filmy. Z upływem lat przekonałem się, że wszystkie aż tak genialne nie są (nawet wtedy, gdy się potrafi czytać napisy), ale epopeja Lucasa wyznaczyła moje zainteresowania, pasje, pomysły na życie zawodowe, a nawet poczucie humoru. [video-browser playlist="752683" suggest=""]

"Alien" (1979)

Wspominałem już wyżej o kategoriach wiekowych w PRL-owskich kinach. Panie bileterki naprawdę tego przestrzegały i nie wpuszczały mnie wiele razy, gdy wyglądałem zbyt młodo. Tak nie wszedłem na „Gorączkę sobotniej nocy” czy „Ucieczki na Atenę”. Do dziś nie mam pojęcia, jak to się stało, że na „Obcego” pani mnie wpuściła... I muszę przyznać, że w noc po seansie wcale nie byłem jej za to taki wdzięczny. Po takim przeżyciu w dzieciństwie już rzadko który horror jest w stanie człowieka przestraszyć. [video-browser playlist="752684" suggest=""]

"Escape from New York" (1981)

Snake Plissken – kto nie słyszał o tym gościu, nie ma pojęcia o popkulturze lat osiemdziesiątych. Wyobraźcie sobie film o Manhattanie przyszłości (rzecz dzieje się w 1997 roku), który został odcięty od świata i traktowany jest jako więzienie. Trochę się nie sprawdziło, ale mniejsza z tym. Ważne, że na takim Manhattanie ląduje niechcący samolot z prezydentem USA i tylko Snake może go stamtąd wyciągnąć. Ten film Johna Carpentera aż kipi od testosteronu, a Kurt Russell to najlepszy antybohater w historii kina. [video-browser playlist="752685" suggest=""]

"They Live" (1988)

I od razu drugi film Carpentera. Ależ to było fajne. Prosty greps z okularami przeciwsłonecznymi ustawia ten film o inwazji obcych. Czy w sumie nie tyle o inwazji, co o pełnowymiarowej okupacji. Świetny klimat, mocne postacie, a walka na pięści pomiędzy Roddym Piperem a Keithem Davidem w tym filmie jest dla mnie jedną z najlepszych filmowych walk wszech czasów. [video-browser playlist="752686" suggest=""]

"Starship Troopers" (1997)

Gdybym miał się ograniczyć tylko do trzech filmów, ten na pewno by się wśród nich znalazł, bo to najlepiej przegięty film wszech czasów. Sarkazm i ironia aż się wylewa z tej produkcji, a do tego wojna z brzydkimi robalami z kosmosu, ładne panie w mundurach i bez, świetna parodia wojennej propagandy. Żadna z późniejszych części tego cyklu nawet nie zbliżyła się do filmu Verhoevena. Następcy odczytali tę fabułę wprost i próbowali nakręcić po prostu ciąg dalszy, tymczasem w tej ekranizacji (skądinąd równie dobrej) powieści Roberta Heinleina chodzi o znacznie więcej niż robale. [video-browser playlist="752689" suggest=""]
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj