Polska wersja czołówki serialu W pułapce czasu – całkiem niezłej animowanej adaptacji przygód Valeriana, obchodzącej w tym roku swoje dziesiąte urodziny – w zgrabny sposób nakreśla elementy, które stanowią o ponadczasowości sędziwej już francuskiej serii komiksowej, tworzonej w latach 1967-2010 przez duet Pierre Christin / Jean-Claude Mezieres : mamy tu nieskończony potencjał przygód w czasie i przestrzeni, grę o najwyższe stawki i w końcu, najważniejsze, dwójkę głównych bohaterów, których związek rozwijał się przez dekady w naturalny sposób. Nigdy nie stali w miejscu, nie dali się zamknąć w konwencjonalnych pułapkach – ich ponad czterdziestoletnia podróż przez niemożliwe miała niebagatelny wpływ na całą popkulturę. A zaczęło się to wszystko dosyć przypadkowo. Duet twórców znał się od dziecka. Autorzy spotkali się jeszcze w trawionej wojną Francji, a ich drogi po raz kolejny zeszły się w Stanach Zjednoczonych, którymi obaj od dziecka byli zafascynowani. Christin, wielki miłośnik zmitologizowanego Dzikiego Zachodu i kowbojów doktoryzował się na Sorbonie, ale różne życiowe zawieruchy rzuciły go w końcu na Uniwersytet w Utah. Mógł popracować w wymarzonym kraju, chociaż z niesmakiem obserwował, jak państwo znane mu dotychczas z kina i komiksów tonie w rasizmie oraz innych konfliktach, co będzie przez lata komentował za pośrednictwem fabuły Valerian. To właśnie tutaj pewnego dnia do jego drzwi zapukał spłukany Mézières – również próbujący znaleźć swoje miejsce za wielką wodą, startujący jednak z innego pułapu. Miał pracować w jednej z fabryk, ale już na miejscu postanowił spróbować sił w branży reklamowej, co szybko wybił mu z głowy urząd imigracyjny, ponieważ papiery umożliwiały mu pracę tylko w fabryce. Rysownik rozbijał się więc po Stanach, aż w końcu bez grosza przy duszy namierzył dawnego znajomego i dzięki jego pomocy dostał pracę jako… kowboj na ranczu. Właśnie w tym czasie zaczęli razem pracować przy krótkich fabułach, które wysyłali do legendarnego francuskiego czasopisma „Pilote”, a po powrocie do kraju postanowili stworzyć coś większego. Western oczywiście nie wchodził w grę, bo rynek był nim przesycony, dlatego padło na SF – idealny grunt dla buzującej wyobraźni oraz chęci wyrzucenia z siebie społeczno-politycznych przemyśleń. Tak narodził się Valerian, agent czasu z XXVIII wieku zamieszkujący Galaxity, stolicę Galaktycznego Imperium Ziemian, zbudowanego na zgliszczach planety dotkniętej zagładą nuklearną kilkaset lat wcześniej. Obecnie to utopia, której mieszkańcy są pogrążeni w wiecznym cudownym śnie – nie musząc nic robić, a nad ich bezpieczeństwem czuwają temporalni policjanci. Już w pierwszej historii Valerian, ścigając złego naukowca Xombula, natrafia w średniowiecznej Francji na zaradną i błyskotliwą Laurelinę, która ratuje mu życie i w efekcie tego trafia z nim do przyszłości. Zasady czasu i tak zostały już mocno nadwyrężone, więc agencja postanawia pozostawić Laurelinę w swoich strukturach, wyszkolić ją oraz przydzielić na stałe w roli partnerki Valeriana, czego pochodną będą czterdzieści trzy lata wspólnych przygód i dwadzieścia dwa albumy komiksowe.
fot. Taurus Media
Pierwsze opowieści były prawdziwym wylewem miłości twórców do amerykańskiej kultury, podanej zazwyczaj w dosyć żartobliwym tonie – podstawą stały się czasoprzestrzenne przygody i gatunkowe gierki, a także przeszczepianie rozwiązań znanych z dzieł ulubionych autorów komiksowego duetu, m.in. Johna Wyndhama, Jacka Vance’a, filmów SF w stylu Zakazanej planety czy, w szczególności, do Fundacji Isaaca Asimova (na której opiera się koncept filmowego miasta tysiąca planet). Kontrkulturowe idee wolności, równości rasowej i płciowej oraz humanizmu stały się natomiast tematem przewodnim całej serii – oczywiście obok niezwykłych futurystycznych światów. Przez lata seria coraz bardziej żeniła tematy bliskie współczesności z obcymi światami i panującymi na nich zasadami, ponieważ Christin uważał, że problemy różnych nacji ziemskich, tak jak i różnych planet, są bardzo podobne. Niby perfekcyjne Galaxity zamieniło się w parodię państwa demokratycznego, a Punkt Centralny, miejsce spotkań kosmicznych kultur, stanowiło wyidealizowany obraz unifikacji na galaktyczną skalę, gdzie kolor skóry czy forma cielesna nie stanowią problemu. Bohaterowie – a z nimi twórcy – zawsze próbowali nasycić humanistycznymi ideami miejsca przesiąknięte tyranią czy wojnami, stawiając na pierwszym planie pokojowe pertraktacje oraz próby dyskusji. Znakomitym przykładem ideologicznych przemyśleń Christina jest historia Bohaterowie równonocy (1978), gdzie przy pomocy pastiszu komiksu superbohaterskiego konfrontuje on ze sobą faszyzm, komunizm i spirytualizm. Obok tych wzniosłych komentarzy, przygody niezwykłej pary zalane były oczywiście intrygującymi opowieściami rozrywkowymi, gdzie czytelnik miał do czynienia chociażby z setkami klonów Valeriana; kosmitami imitującymi chrześcijańską Trójcę Świętą – Bóg jako detektyw z brzuszkiem, hipisowski Jezus i Duch Święty pod postacią… jednorękiego bandyty; czy sytuacją, gdy główny bohater musiał zapłodnić gargantuiczną matkę całej planety, żeby uratować cywilizację przed wyginięciem. Jednak najważniejszym elementem całego projektu była zawsze para protagonistów – zróżnicowany, znakomicie uzupełniający się duet, który jednak nie był wyidealizowany, ale naturalny, bo każde z nich czuło, reagowało i potrafiło zrobić drugiemu prawdziwe piekło, jeśli tylko coś im nie pasowało. Przez lata dorastali do prawdziwego związku, uczyli się siebie. Ich relacja opierała się na wyraźnych przeciwieństwach, jednak byli przy tym niezwykle złożonymi postaciami – Valerian to pulpowy awanturnik, profesjonalista, służbista, kobieciarz, ale przy tym człowiek, którego często zawodziły umiejętności i gubiły nadmierna pycha oraz brawura. Coraz bardziej ufał swojej partnerce, zaniechał postawy pyszałka i w sporym stopniu polegał na Laurelinie. I to właśnie ona jest z tej dwójki ciekawsza, chociaż scenarzysta stworzył ją z myślą tylko o jednej historii, po której miała zniknąć z serii. Gdy w innych komiksach i filmach kobiety nadal były zazwyczaj tylko dodatkiem do kipiących testosteronem bohaterów, ona niosła zapowiedź równouprawnienia – podobnie jak Barbarella, Jodelle czy Pravda, ale bez ich rubasznego rozerotyzowania. Chociaż wiedziała, jak wykorzystywać swój wdzięk, zawsze kontrolowała sytuację. Stanowiła też przeciwieństwo Valeriana – niepolegająca aż tak bardzo na futurystycznej technologii, uparta, odważna, niezależna, zbuntowana, emocjonalna. Była przeciwwagą dla maczyzmu i stanowiła znakomity wzór dla młodych czytelniczek. Razem z Valerianem stanowili znakomicie uzupełniający się organizm – pracujący nad swoimi wadami, uwydatniający zalety.
Źródło: materiały prasowe
I chociaż dzisiaj, w przeddzień premiery Valérian et la Cité des Mille Planètes może się wydawać, że Valerian to piąta woda po Gwiezdnych wojnach, to właśnie z komiksowego cyklu George Lucas szczodrze pożyczył sobie sporo rzeczy, na co krytycy zwracali uwagę już po premierze Nowej nadziei, a sam Mézières stwierdził po seansie, że czuł w trakcie oglądania filmu oszołomienie, zazdrość i gniew. Podebrano tutaj, tak na żywca, sporo kultowych elementów, choćby wygląd Sokoła Millennium, stalowe bikini księżniczki Lei, Valeriana zastygłego w prawie że karbonitowej bryle, oszpeconego zbira ukrytego za dziwacznym hełmem czy handlarzy-kombinatorów z trąbami. W końcu jednak pomysły Mézièresa pojawiły się na wielkim ekranie już na jego zasadach. Jeszcze w 1991 roku zwrócił się do niego Luc Besson, fan komiksowej serii, aby ten pracował z nim nad projektem, który w końcu wyewoluował w The Fifth Element. Całość przeciągała się kilka lat przez podróże Bessona i prace nad Leonem zawodowcem, przez co kultowe latające taksówki najpierw pojawiły się w… jednej z przygód Valeriana. A teraz, po tylu latach oczekiwania, pełnoprawna adaptacja zachwyconego pomysłowym komiksem małego chłopca wchodzi na ekrany w wersji blockbusterowej i upstrzonej gwiazdorską obsadą – a przy okazji Valerian i miasto tysiąca planet stał się najdroższą francuską produkcją w historii. Czy widzowie poczują gorące uczucie Bessona do cyklu komiksowego? Czy film będzie godnym ukoronowaniem kultowej serii? Na razie nie wyrokuję (chociaż przeraża mnie trochę dobór głównych aktorów, którzy wyglądają bardziej jak bliźniaki niż romantyczna para), na pewno będzie cieszył oczy – czekam jednak i trzymam kciuki, bo w przygodach Valeriana zakochałem się jeszcze za czasów „Świata Komiksu”, gdy na jego łamach w 1998 roku ukazała się historia Ambasador Cieni, a ostatnio doczytałem całość w znakomitych wydaniach Taurus Media, które dały mi szansę poznania kompletnej historii Valeriana, zakończonej, w stylu całego cyklu, przewrotnie, pomysłowo, wbrew konwencji; niby domkniętej, a otwierającej czytelnika na nieskończoność potencjalnych pomysłów. Warto poznać oryginalne przygody Valeriana i Laureliny, bo to kompendium SF XX wieku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj