O "Warsaw Shore - Ekipa z Warszawy" słyszeliście pewnie sporo. Może także ten program oglądacie. Ale tak naprawdę, to dlaczego? Przecież to program o grupie osób, które tylko piją, imprezują i uprawiają seks. Może dlatego, że to aktualnie jedna z najlepszych rzeczy w polskiej telewizji?
Niewiele czytacie tutaj o polskiej telewizji, prawda? No to dzisiaj trochę będzie. I nie wynika to z nagłego zainteresowania naszą rodzimą odmianą tego medium (bo, jak wiadomo, w polskiej telewizji niczego ciekawego nie ma), ale z potrzeby opisania czegoś, o czym nie mówi się w ogóle - a jeżeli już, to w ramach przestrogi lub analizy pewnego ewenementu. A przecież chcę opisać najlepszy program nadawany aktualnie w polskiej telewizji, czyli... „Warsaw Shore – Ekipa z Warszawy”. I pisząc „najlepszy program w polskiej telewizji”, ani trochę nie ironizuję. No dobra, tylko odrobinę – ale do tego dojdziemy później.
Programu szerzej raczej nie trzeba opisywać, ale jeśli istnieje ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o tym, czym „Warsaw Shore” jest, służę krótkim opisem: to program, w którym ósemka uczestników (czwórka mężczyzn i czwórka kobiet) zostaje zamknięta w dużej posiadłości oraz ma nieograniczony dostęp do alkoholu, prezerwatyw czy wejściówek na najlepsze imprezy. Warunek jest jeden – muszą te dobrodziejstwa wykorzystywać jak najczęściej. To ludzie młodzi, mający po dwadzieścia kilka lat, pochodzący z różnych rejonów Polski. Łączy ich zamiłowanie do imprez, beztroskiego życia i chęci zostania gwiazdą. Albo „gwiazdą”. Ważne, by było głośno. Właśnie zakończyła się pierwsza połowa trzeciego sezonu (reszta po wakacjach – prawie jak „
Breaking Bad” i „
Mad Men”) i chyba nadszedł czas, by trochę szerzej powiedzieć o programie, a co za tym idzie – także o nas, widzach.
[video-browser playlist="713967" suggest=""]
Tak, wiem, ci z Was, którzy „Warsaw Shore” oglądają, zaraz powiedzą, że uczestnicy programu to banda prostaków, pijaków i psycholi. Że to ewenementy, które kopulują ze sobą jak króliki, chleją na umór i nie ma możliwości, by ich polubić. Wszyscy się od nich wycofujemy, oglądamy program, by się z nich pośmiać, by cieszyć się, że my albo nasi znajomi się tak nie zachowujemy i tak dalej. Oczywiście jest to guzik prawda. Bohaterów „Ekipy z Warszawy” lubimy siłą rzeczy – oglądamy, więc identyfikujemy się – to jedna z tych przyjemności oglądania telewizji. Oczywiście drugą z nich jest voyeuryzm, i to w tej klasycznej wersji – o zabarwieniu erotycznym. Często to podglądactwo prostactwa, picia i podbojów seksualnych staje się przedmiotem kontrowersji.
Damian, jeden z nowych uczestników programu, postanawia pobić rekord w „zaliczanych” dziewczynach; Magda, wysoka brunetka, prawie na każdej imprezie pije, aż zaliczy tzw. zgona, a reszta ekipy jak zwykle rozkręca imprezy, organizuje domówki i od czasu do czasu pracuje w różnych miejscach lub wykonuje inne polecenia, wydawane przez „Szefa”. Nic specjalnego poza tym nie robią – liczy się alkohol, seks i balanga. I to tak strasznie skandalizuje i oburza.
A jednak piętnaście lat temu nic nas nie powstrzymywało przed bardziej radykalną i okrutniejszą formą podglądactwa. Pierwsza edycja „Big Brothera” biła rekordy oglądalności. Oto popularna komercyjna telewizja zamyka w domu kilkanaście osób z dala od świata zewnętrznego – ściera bohaterów między sobą, prowokując niemożliwe do przewidzenia reakcje, każe im eliminować siebie nawzajem, pokazując widzom często ich dwulicowość. Wielu uczestnikom rozpadało się życie, zaledwie garstka z nich stała się gwiazdami… na bardzo krótki moment. A to wszystko można było oglądać przez 24 godziny na dobę. Finał pierwszej edycji przyciągnął 10 milionów widzów.
Inny przykład to geneza gatunku
reality TV – program „An American Family”, który nie tylko stał się prekursorem każdego kolejnego programu z przedrostkiem „reality”, ale i niezwykle wdzięcznym materiałem do analizy. W 1971 roku grupka filmowców weszła do domu rodziny Loudów, by przez pół roku towarzyszyć ich codziennemu życiu. To, co z początku miało być programem rozrywkowym, emitowanym co tydzień w stacji PBS, stało się 12-godzinnym dokumentem o rozkładzie rodziny i pokonywaniu konserwatywnych barier. Na oczach widzów rozpadło się małżeństwo Billa i Pat Loud, a ich syn, Lance, przyznał się na antenie, że jest gejem, stając się pierwszą osobą w historii, która to zrobiła. To był początek lat 70., kiedy to na przedmieściach dalej żyło się w błogim konserwatywnym świecie – siłą rzeczy, rodzina Loudów została okryta złą sławą.
Czytaj również: Reality show – geneza i rodzaje
W porównaniu do tych programów wydarzenia z „Warsaw Shore” wydają się wręcz igraszką. Oto młodzi ludzie, którzy lubią ze sobą spędzać czas (może nie zawsze, ale przeważnie), rozkręcają imprezy, „pracują” w różnych miejscach i… tak, piją ogromne ilości alkoholu, co wzbudza na równi politowanie i śmiech… i tak, przed kamerami uprawiają seks, jednak zawsze jest to pokazane w dość ugrzeczniony sposób. To wręcz konserwatywne podejście w porównaniu do np. „An American Family”, gdzie podglądactwo dotyczyło każdej sfery prywatnego życia. Tutaj bohaterowie dobrze wiedzą, jak się zachowywać, czego od nich oczekuje publika - i jej to dają, doskonale się przy tym bawiąc. Ponadto w polskim programie wśród uczestników nie ma np. homoseksualisty, a w innych wersjach omawianego tu formatu są też uczestnicy innego koloru skóry niż biały.
To tyle, jeśli chodzi o obronę „Warsaw Shore”. Trochę usilnie wystosowaną, bo jakby nie patrzeć, w programie zachwyca nas właśnie to, co jest przekroczeniem pewnych tematów tabu. Trudno jednak o to, żeby nam się to podobało, jeśli się od tego alienujemy. Jako początkujący badacz mediów odniosę się do guru w temacie zarówno telewizji, jak i kultury celebryckiej, czyli Wiesława Godzica, który w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wprost powiedział, że „Warsaw Shore” ogląda i poniekąd utożsamia się z bohaterami… a na pewno ma swojego faworyta. Fenomenu programu doszukuje się w sprawdzonej formule: „Dajmy ciekawego normalsa, postawmy go w trudnej sytuacji i sfilmujmy” – mówi, zaznaczając, że przecież bohaterowie na co dzień z pewnością nie zachowują się tak jak w programie… Choćby z tak błahego powodu, jak brak pieniędzy na codzienne imprezowanie. Godzic dodaje także, że czerpie przyjemność z oglądania ludzi, którym chce się robić wiele rzeczy - są gotowi na wyzwania, nie mają kompleksów, potrafią poruszyć ogromną publikę - to się ceni.
Z drugiej strony, bohaterowie „Warsaw Shore” to w dużej mierze ludzie niegrzeszący inteligencją, a więc są oni „mniej szkodliwi” – mogą zaliczać panny (lub facetów) co odcinek, organizować epickie imprezy, ale co z tego, skoro w życiu codziennym ograniczają się do zrobienia sobie na obiad zupki chińskiej? Ubogość słownika i wiedzy to coś, co zamiast irytować, rozczula nas. I dlatego, gdy któryś z bohaterów „palnie” coś głupiego lub nieprzyzwoitego, zamiast się denerwować, zdajemy sobie sprawę, że tych głuptasów da się lubić. Szczególnie wtedy, gdy prosto do ekranu – czyli do nas, widzów – mówią o swoich przemyśleniach i uczuciach. Ponadto ci bohaterowie żywią te same co my uczucia. Zakochują się, denerwują, chcą spać, chcą pić i imprezować oraz nie znoszą rozstań. To przecież tak jak my.
[video-browser playlist="713969" suggest=""]
By nie zanudzać Was dalej elaboratami, dlaczego powinniśmy zmienić odrobinę nastawienie do „Warsaw Shore” jako tego demoralizującego, pokazującego złe wartości lub w ogóle bezwartościowego i bezmózgiego (choć już od dekad wiadomo, że znaczenie kreuje się w widzu, który paradoksalnie z tego programu może wynieść więcej niż ze szkolnych filmów edukacyjnych) programu, chcę przejść do tego, dlaczego w ogóle „Warsaw Shore” jest najlepszym programem w polskiej telewizji. Oczywiście sporej konkurencji nie ma, bo w jakiej postaci? Nawet przykład „
Wataha” (oczywiście w mojej opinii) pokazał, że wiemy, jak robić seriale, ale nie do końca potrafimy ten talent wykorzystać. Tak więc nadal nasza rodzima telewizja nie ma mi żadnych emocji do zaoferowania. Poza programem MTV.
Pomijam już sam schemat
reality TV i bohaterów, których najzwyczajniej w świecie lubię, choć z małymi wyjątkami. Ten program jest po prostu bezbłędnie zrealizowany. Posłużę się porównaniem w postaci serialu konkurencyjnej stacji, czyli „Miłości na bogato”. Niby schemat i target podobny – program o młodych i pięknych ludziach marzących o byciu gwiazdą, skierowany dla osób w wieku 17-24 lat. Tyle że serial stacji VIVA jest napisany… nawet nie tragicznie, on po prostu nie jest napisany. Co więcej, nie jest zagrany, a odegrany z tego (nienapisanego) scenariusza. Historii (jakiej historii!) przygrywają nikomu nic nie mówiące popowe hity, które nijak pasują do scen, co idealnie łączy się z fatalnym oświetleniem, montażem i wszystkim, co tylko wiąże się z realizacją czegokolwiek audiowizualnego. Z kolei każdy odcinek „Warsaw Shore” to wyjątkowo sprawna produkcja, budująca napięcie w każdym momencie – za pomocą wymyślnych cliffhangerów, zapowiedzi, powtórzeń. Przejawia się tu świetny warsztat i umiejętność kręcenia takich programów, z pewnością podpatrzona w zagranicznych edycjach. Gdy ma być groźnie – jest groźnie; gdy ma być zabawnie lub czule – jest i tak. Reakcje bohaterów idealnie zgrywają się z obrazem, który komentują – nawet jeśli jest to dysonans, kiedy Damian mówi, że jakaś dziewczyna mu się nie podobała, a tak naprawdę to on dostał kosza. Świetnie przemyślana konstrukcja i scenariusz napisany tak, by wiele wydarzeń, które muszą być inscenizowane, wyglądały niezwykle naturalnie. Dzięki temu „Warsaw Shore” wypływa nawet ponad wszystkie programy typu
talent show, które irytują pompatycznością, sztucznymi łzami i wymuszonymi brawami. Wypływa dzięki naturalności i zwyczajności bohaterów, którzy po prostu chcą się bawić. Jasne, kreują się przy tym na kogoś, kim nie są – jak wszędzie. I wiadomo, że nie chciałbym mieć tych ludzi za przyjaciół – ale jaką polską gwiazdkę, wykreowaną lub nie przez telewizję, chciałbym bliżej poznać?
Może właśnie to jest powód mojego zauroczenia „Warsaw Shore” – jest to niewybredna, ale chyba jedyna rozrywka, którą oferuje mi polska telewizja. I to nie jest tak, że Was do niej zachęcam. Jeśli oglądaliście kilka odcinków i postanowiliście kontynuować tę przygodę –
good for you; jeżeli odpuściliście – pewnie mieliście swoje powody. Dążę do tego, by zwrócić uwagę na to, iż „Warsaw Shore” nie musi być tylko idiotycznym programem o grupie idiotycznych uczestników. Może być także analizą współczesnego społeczeństwa. Ile z tego, co widzimy w programie, jest prawdą? Jak wiele osób się tak zachowuje? To świetne studium obyczajów, zdecydowanie lepsze niż „Big Brother” i jego siostry. Nawet jeśli znamy osoby, których marzeniem jest takie życie, jakie mają bohaterowie programu, warto po prostu spróbować się dowiedzieć, dlaczego tak jest. To nie tak, że „Warsaw Shore” skłania do pewnych zachowań. Ten program jest soczewką, która skupia uwagę widzów na pewnej grupie czy pewnych typach praktyk. To także dobrze zrealizowana rozrywka. Oglądalność programu wynosi 100 tys. widzów na odcinek, choć z pewnością wynik ten jest o ponad połowę wyższy dzięki wyświetleniom w sieci lub pobraniom. W przerwie sezonowej na antenie MTV będzie emitowana pochodna tej serii, czyli „Warsaw Shore – oglądaj z Trybsonami”. Ja oglądam dalej…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h