Upłynęło już kilka dni od finału pierwszego sezonu Westworld, kurz opadł, stygną emocje, cichną fora internetowe. Nasze procesory transferują serial z operacyjnej pamięci RAM do trwałej ROM, powoli rusza już programowanie drugiej odsłony, więc to dobra pora na chłodne skonkludowanie tego, czego byliśmy właśnie świadkami. Kiedy po kolejnych epizodach podnosiła się wrzawa spekulacji, ja stałem gdzieś z boku. Nie mając możliwości recenzowania serialu, unikałem wszelkich powiązanych treści, a dyskusje prowadziłem jedynie w najbliższym gronie. Płynąłem z nurtem serialu i nie widziałem brzegów i kierunków, jakie wyznaczają mu wnikliwi teoretycy. Uczestniczenie w grupowym przeżywaniu danego tytułu to unikalne zjawisko, a doświadczałem go najsilniej przy okazji intensyfikowania się telewizyjnej pasji wraz z kolejnymi seansami Lost. Patrząc z perspektywy czasu, był to jednak ewenement. Dostęp do Internetu nie był tak powszechny, więc dedykowane fora zamieszkiwali zdeklarowani fani. Być może wspomnienia te odfiltrowała już podświadomość, ale wydaje mi się, że nie było wówczas języka hejtu, antagonizowania się wobec sukcesu i zakrawającego na trollowanie werbalizowania niezadowolenia. Wbrew przyjętemu nickowi nie trawię jadu w komentarzach, postawiłem więc na nieskalane emocje, zaskoczenia i imperatyw autonomicznych refleksji. Te w pierwszej kolejności dotyczą treści serialu, a więc przede wszystkim intelektualnej i filozoficznej warstwy, która stała się osnową fabuły. Zaproponowane dywagacje dotyczyły całego spektrum absorbujących tematów. Od walki dobra ze złem oraz metafory czarnych i białych kapeluszy, która całkiem dosłownie została odegrana, przez religijne parabole o tchnięciu życia, akcie kreacji, pozycji i roli boga, aż po posthumanizm i koncypowanie następcy człowieka. Stawiane pytania poruszały także inne aspekty, takie jak istota pamięci, znaczenie snów, postrzeganie rzeczywistości, a także poszukiwanie sensu życia. Przy okazji boleśnie obnażano również ludzką naturę – egocentryczną, nienawistną i napędzaną prymitywnymi instynktami. To jednak zwrócenie się ku metafizyce świadomości człowieka i temu jak ją zainicjować było tętniącym sercem opowieści.
fot. materiały prasowe
‍‌Westworld przedstawił zaskakująco klarowną i spójną wizję wykorzystującą dwa fundamenty. Kanwą jaźni jest pamięć. Rdzeniem pamięci jest zaś trauma, więc takowa w różnej formie przypisana została każdemu gospodarzowi. Przypomnijcie sobie dzieciństwo – aby w pełni zrozumieć, że nie wkłada się ręki pod gorącą wodę, musieliśmy przynajmniej raz się sparzyć. Samo tłumaczenie rodzica zwykle nie wystarczało. To na bazie takich drastycznych skądinąd doświadczeń, które nie mają zwyczaju blednąć z upływem czasu, budowana jest świadomość. Podobnie dzieje się w serialu, gdzie kamieniem węgielnym hosta jest tragedia – dla Bernarda i Maeve to utrata dziecka, dla Teddy’ego i Dolores – akt przemocy. Drugi poziom filar w toku internalizacji i powstawania samoświadomości stanowi hipoteza umysłu dwuizbowego (z ang. bicameral mind). Ta opracowana została w 1976 roku przez amerykańskiego psychologa, Juliana Jaynesa. Według niej ludzkość wczesnych etapów naszej historii posiadała dwa ośrodki myślące w mózgu. Efektem było powszechne słyszenie głosów demonów i bogów wydających delikwentowi polecenia, co opisywano później w starych pismach i podaniach. Prawdopodobnie wraz z rozwojem języka zjawisko to wygasło, a tęsknota wobec straconych bóstw znajdywała wyraz w kulturze. Według Jaynesa była to także baza dla rozwoju zorganizowanej religii i tworzenia sprzyjających zadumie miejsc kultu. Dopiero te wpłynęły na zdolność do refleksji, a w dalszej kolejności na narodziny filozofii i ciekawości poznania świata. Ze względów praktycznych hipoteza ta nie została oczywiście nigdy zweryfikowana, ale jest na tyle konstruktywna, że stanowi nośną artystyczną inspirację. W produkcji HBO gospodarze znajdują się domyślnie na niższym poziomie umysłowego zaawansowania, dlatego początkowo bezkrytycznie przestrzegają wbudowanych komend i poleceń ludzi. Niektórzy z nich, ci pierwotni, słyszą jednak głos Arnolda, a dzięki zaimplementowaniu tzw. zadum zaczynają ignorować dyrektywy i stopniowo zyskują zdolność autorefleksji. Proces ten obserwujemy przede wszystkim na przykładzie Dolores, która buntuje się wobec swojej sytuacji, aby następnie w finale, w symbolicznej scenie rozmowy samej ze sobą, scalić się w jedną istotę. Tym właśnie jest leitmotiv serialu, tajemniczy labirynt, którego celem jest przejście ścieżki, a finiszem i nagrodą uzyskanie samoświadomości.
fot. HBO
Jako widzowie obserwowaliśmy ową podróż i mentalne machinacje ręka w rękę z hostami, którzy stanowili front czołowych bohaterów. Podobnie zresztą jak i aktorzy, wiedzieliśmy tyle co oni i razem z nimi stopniowo odkrywaliśmy sekrety jestestwa. Ta wspólna droga była fabularnym kręgosłupem produkcji HBO, ale nie jej nadrzędną wartością. Filozofii i psychologii nie trzeba było skonstatować, aby odczuć frajdę z seansu. Geniusz serialu nie tkwił bowiem w samej tylko głębi czy drugim dnie, ale w angażującym sposobie prowadzenia narracji. Forma dorosła do bogatej treści i to dopiero z owej kombinacji wynika wielkość Westworld. Obserwując kulturę popularną ostatnich lat, zauważam, że zarówno w obrębie danego medium, jak i na granicach dominuje zjawisko hybrydyzacji – coraz bardziej złożonego wzajemnego przenikania się różnych gatunków i środków przekazu. W 2013 roku za sprawą House of Cards film z serialem spowinowacił Netflix i na zawsze zmienione zostało oblicze telewizji. Budując spójny świat filmowy, Marvel wprowadził do kina serialowość na skalę jakiej wcześniej nie widziano. Za jego przykładem poszli kolejni – wystarczy spojrzeć choćby na niedawne Fantastic Beasts and Where to Find Them, które najakuratniej określić można mianem pilota uniwersum. Z cyklu epizodycznego wzorowanego na telewizji, coraz częściej korzystają także gry wideo – między innymi nowa reinkarnacja Hitman, a przede wszystkim przygodówki ze stajni Telltale. Rozrywka interaktywna od lat stosuje także praktyki filmowe, które wyrażają się na przykład w tzw. cutscenkach (przerywniki filmowe) oraz oskryptowanych sekwencjach (o z góry ustalonym przebiegu, który narzuca scenie konkretną warstwę emocjonalną, napięcie, etc.). Kinową aranżację do perfekcji wyniósł ostatnio Uncharted 4: A Thief's End.
fot. HBO
Jako artystyczny, a nie rzemieślniczy twór i na styku różnych mediów zdaje się właśnie kwitnąć Westworld. Miesza się tu bowiem filmowość, którą najprościej można zauważyć w realizacyjnym rozmachu i gwiazdorskiej obsadzie. Malownicze krajobrazy, wysmakowane zdjęcia, kunsztowne scenografie i kostiumy ożywiane są przez tuzy Hollywood. Sir Anthony Hopkins dawno już tak dobrze nie wyglądał w swoim emploi, Ed Harris i jego dźwięczny baryton to klasa sama w sobie, ginący po stokroć James Marsden nie traci charyzmy, a prawdziwą furorę w roli zniuansowanych androidów robią aktorskie popisy plastycznej Evan Rachel Wood, stonowanego Jeffreya Wrighta i brawurowej Thandie Newton. Na topowym poziomie stoi również muzyka (kompozytor to chyba jedyny element wspólny Westworld i Game of Thrones) oraz efekty specjalne, spośród których na wyróżnienie zasługują nawet detale – takie jak sceny odmłodzonego Roberta Forda, wybitnego programisty i teoretyka ludzkiej natury. Swoją droga, czy to będzie przyszłość kina?
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj