Wikingowie swego czasu byli jednym z najlepszych seriali. Każdy sezon dostarczał, emocjonował i zwiększał poziom. To się zmieniło w pewnym momencie i trwa w bieżącej piątej serii, która zdaje się ukoronowaniem dziwacznego fenomenu tego, jak spektakularnie popsuł się tak dobry serial.
Vikings byli świetnym serialem przez pierwsze trzy sezony. Powiedziałbym z czystym sumieniem, że z każdą serią było coraz lepiej, budżet był większy, a rozmach imponował. W końcu to w 3. sezonie doszło do pierwszego ataku na Paryż, który realizacyjnie zachwycał, emocjonował i dawał poczucie, że to jakaś kulminacja, którą trudno będzie przebić. To ostatnie zdanie okazało się szczególnie prawdziwe, bo potem było już tylko gorzej.
Nie jest zaskoczeniem, że obniżenie poziomu serialu zaczęło się wraz z decyzją o zwiększeniu liczby odcinków. 4. sezon jako pierwszy miał 20 odcinków z podziałem na sezony 4A i 4B. Praktyka często stosowana przy różnych serialach z pożytkiem, ale tutaj okazała się pierwszym krokiem do popsucia. To właśnie wtedy Michael Hirst, twórca i scenarzysta wszystkich odcinków, zaczął podejmować dziwaczne decyzje mające negatywny wpływ na atrakcyjność tego sezonu. Wiedzieliśmy, że koniec końców pożegnamy Ragnara, którego traktowano jako głównego bohatera, ale z jakichś przyczyn twórca najpierw podjął decyzję o wprowadzeniu wątków, które sprawiają, że jego śmierć zostanie przyjęta z aprobatą i ulgą, a nie emocjami. Najpierw dostaliśmy jego uzależnienie od narkotyków w pierwszej połowie sezonu, a potem szereg decyzji, które zmieniły go w postać dziwną, irytującą i trudną do zniesienia.
To też wiąże się z przeskokiem w czasie, który wprowadził dorosłych synów Ragnara. To sztandarowy przykład poniesienia porażki w motywie przekazania pałeczki kolejnemu pokoleniu. Z jednej strony Ragnar przestał być tym, kogo lubimy, a z drugiej strony obsadzenie synów oraz ich rozpisanie w scenariuszu, sprawiło, że trudno było te postacie polubić i się z nimi utożsamić. To po prostu kiepsko przygotowani bohaterowie. Tak jak w pierwszym sezonie casting i poznawanie bohaterów na czele z Rollo, Ragnarem i Lagerthą było strzałem w dziesiątkę, tak teraz zabrakło wszystkich czynników. A im dalej, tym gorzej, bo synowie Ragnara okazali się mdłą, nieciekawą, pustą i irytującą grupką. Ubbe chyba prezentował się najlepiej, bo w pewnym sensie najbardziej przypominał Ragnara, a reszta? Ivar okazał się klaunem i parodią wikinga, że trudno jest go znieść na ekranie. Krzyczy, patrzy spod byka i uśmiecha się złowieszczo. Nic więcej nie ma do zaprezentowania. Hvitserk to nijaki gość z tła bez osobowości i historii, a ten ostatni to epizodysta, o którego imieniu nie warto nawet pamiętać. To jest jeden z najważniejszych powodów upadku Wikingów - choć pomysł na przekazanie roli młodszemu pokoleniu jest świetny, to jego przeprowadzenie zostało spaprane. Serial stracił ciekawe, wyraziste postaci na rzecz tych nudnych, irytujących i często antypatycznych.
Zastanawia mnie, co tak naprawdę może być przyczyną tego procederu? Być może fakt, że Wikingowie to autorski serial Michaela Hirsta. On sam pisze każdy scenariusz, jest showrunnerem i odpowiada za wszystko, co się tam dzieje. I jak przez pierwsze trzy sezony wszystko grało perfekcyjnie i człowiek chciał jedynie więcej, tak im dalej, tym w głowie pojawia się mi się smutny wniosek: Hirst mógł się wypalić. Brakuje w ekipie tego serialu innych głosów, które mogłyby mu powiedzieć: to jest złe, to jest głupie, można zrobić to lepiej. Twórca wydaje się ofiarą własnego sukcesu, gdzie z jakichś przyczyn mogła mu się wyłączyć autokrytyka. W 4. i 5. sezonie jest zbyt dużo wołających o pomstę do nieba wątków i decyzji, które mogłyby mi powiedzieć coś innego. Ten serial potrzebowałby tzw. pokoju scenarzystów, którzy razem z Hirstem wypracowaliby pomysł na te 20 odcinków. Widać dość wyraźnie, że on nie ma w sobie na tyle pasji i ognia, by utrzymać ten poziom przez tyle czasu ekranowego. Choć mocno krytykuję 4. i 5. sezon, można w nim dostrzec niezłe pomysły, które warte są lepszego rozpisania i realizacji. Problem w tym, że pomiędzy jest masa zapychaczy, bo trzeba zrobić 20 odcinków, a nie tyle, na ile pozwala wizja na daną historię. A to też zmusza mnie do smutnego wniosku: na horyzoncie nie ma poprawy. Hirst dalej jest głównodowodzącym i raczej nic w tym aspekcie się nie zmieni.
Prawda jest też taka, że to też nie pierwszy raz, gdy Hirst ukazuje swoją słabość jako scenarzysta i producent. Końcówka The Tudors wyraźnie też pokazywała spadek formy, a Camelot okazał się totalnym nieporozumieniem. Być może autorska praca jednego człowieka nad scenariuszami 20 odcinków danego sezonu to po prostu zbyt wiele. Wydaje się to ponad siły jednostki i wielka szkoda, że nikt w ekipie tego nie dostrzega.
A przecież dziwne decyzje fabularne w ostatnich sezonach to wręcz fundament. Wysuwanie słabych postaci na pierwszy plan, absurdalny wątek Flokiego w 5. sezonie, bezsensowne wpychanie innych religii do fabuły i lekceważenie wątku w dalszej kolejności, ciągłe wałkowanie braterskich konfliktów (praktycznie non stop w każdym sezonie, ileż można?) oraz... inspirowanie się Grą o tron. Swego czasu Hirst mówił, że w Grze o tron jest dużo zbytecznego seksu i przemocy, które nie są usprawiedliwione przez historię, a potem... sam zaczął wprowadzać nagość w ostatnich dwóch sezonach, gdzie tego typu motywy nie miały żadnego sensu i znaczenia. Zaczął czerpać z zagrywek producentów HBO, starając się szokować i wypełniać czas m.in. scenami biczowania w lochu z rąk hrabiego Odo, wmawiając dziennikarzom, że tego typu rzeczy są ważne dla rozwoju postaci. Wiele takich motywów nie miała żadnego usprawiedliwienia i sensu w Wikingach, bo choć przemoc tutaj zawsze była na solidnym poziomie, a seksu nie było prawie w ogóle, czuć było, że ta zmiana jest nagła i dostrzegalna. Do tego kompletnie niepasującego do klimatu serialu, który w pierwszych sezonach wyklarował własną tożsamość. I jakkolwiek ktoś chciał porównywać go do popularnej produkcji HBO, miał on wiele cech własnych, które go odróżniały. A potem, jak z bicza trzasnął, twórca zmienił tę decyzję i zaczął kierować serial w po prostu złą stronę.
Wikingowie wywołują smutek, bo im dalej, tym jest coraz gorzej. Ten serial kiedyś zaskakiwał pomysłami, charyzmatycznymi czarnymi charakterami, świetną historią oraz emocjami, które nie pojawiały się tylko w kapitalnie zrealizowanych bitwach. Obwiniam za to samego Hirsta i innych producentów, którzy nic z tym nie robią. Rozumiem i szanuję, że słaby 5. sezon to jest jego autorska wizja, ale... różnica w jakości jest aż nadto wyraźna. To chyba przykład tego, że brak kontroli i swoboda kreatywna nie jest zawsze dobrym wyjściem. Położenie całego serialu na barkach jednego człowieka to po prostu za dużo.
Dobrym porównaniem dla Wikingów jest serial The Last Kingdom. Osadzony jest w podobnym okresie i ma wspólne postacie, ale tam każdy sezon jest tylko lepszy i nie zapowiada się, by miało to ulec zmianie. Tam jednak nie mamy solowego projektu, ale efekt pracy grupy ludzi, którzy wiedzą, co robią. Oglądam Wikingów z przyzwyczajenia i z nadzieją, że będzie lepiej. Jednak zaczynam powoli ją tracić, bo jeden dobry odcinek piątego sezonu nie zmienia tego, że wszystko inne jest puste, mdłe i na siłę przedłużane. Trudno mi znaleźć inny serial, który w tak krótkim czasie został tak spektakularnie popsuty.
A jak Wy oceniacie obecną jakość Wikingów? Jakie według Was są przyczyny pogorszenia poziomu? Dajcie znać w komentarzach.