Wiele portów gier na Nintendo Switch wypada gorzej, niż na konkurencyjnych konsolach. Mimo tego cieszą się one sporym zainteresowaniem. W czym tkwi sekret ich popularności?
W społeczności posiadaczy Nintendo Switch nie brak osób cierpliwych – często słyszy się, że zagrają oni w jakiś tytuł dopiero w momencie, gdy ten trafi na konsolę Japończyków. Czasami można spotkać się również z opiniami, że jakaś produkcja jest lepsza właśnie na tej platformie. Oczywiście, to mocno subiektywna kwestia, ale logika wskazywałaby na coś zupełnie innego. Nintendo Switch to zdecydowanie najsłabszą z trzech głównych konsol dostępnych obecnie na rynku i pod względem mocy wypada znacznie gorzej od konkurencyjnego PlayStation 4 i Xboksa One. Jeszcze gorzej jest w momencie, gdy zestawimy „Pstryka” z mocniejszymi modelami Pro oraz X. Porty na tę platformę są więc najczęściej najgorsze pod względem czysto technologicznym, a deweloperzy muszą iść na liczne ustępstwa – obniżają rozdzielczość, zmniejszają płynność rozgrywki lub stosują różnego rodzaju sztuczki, które mają ukryć wszelkiego rodzaju niedoskonałości. Czasami działa to lepiej, innym razem gorzej, ale wszystko to pozwala na to, co jest największą zaletą Switcha, czyli granie… właściwie wszędzie.
To właśnie mobilność jest niezaprzeczalną i trudną do przecenienia zaletą japońskiej konsoli. Zarówno na klasycznej wersji tego urządzenia, jak i mniejszym modelu Lite można (a w tym drugim wypadku – trzeba) grać mobilnie. Posiadane przez nas produkcje są dostępne dosłownie na wyciągnięcie ręki. Możemy odpalić je w łóżku, autobusie, pociągu, hotelu, a nawet… w toalecie. W ten sposób możemy grać nie tylko w gry na wyłączność tej platformy i niewielkie produkcje niezależne, ale też coraz więcej wysokobudżetowych tytułów, które znane są posiadaczom „dużych” urządzeń.
Ten tekst nie mógł obyć się bez wzmianki o grze
Wiedźmin 3: Dziki Gon, która niedawno zasiliła bibliotekę produkcji dostępnych na Nintendo Switch. O porcie tym plotkowano od długiego czasu, ale dopiero w tym roku został on oficjalnie potwierdzony i zapowiedziany, ucinając tym samym wszelkie spekulacje i zaskakując niedowiarków. Brak wiary w ten tytuł nie był jednak niczym dziwnym i specjalnie zaskakującym – mowa przecież o naprawdę ogromnej produkcji, która oferuje dziesiątki godzin zabawy w dużym, otwartym i zróżnicowanym świecie.
Nawet po zapowiedzi było wiele niewiadomych, a tym samym też obaw i wątpliwości. Niedawna premiera (15 października) pokazała jednak, że wszystko to było kompletnie bezpodstawne. Twórcom z CD Projekt RED oraz Saber Interactive (to ta ekipa odpowiada za port) udało się z powodzeniem przenieść kompletną grę na Switcha. Mamy tu więc nie tylko podstawową kampanię fabularną, ale też 16 pomniejszych dodatków i dwa ogromne rozszerzenia, które wprowadzają około 30 godzin zawartości. Co więcej, wszystko to upchnięto na zaledwie jednym kartridżu – całość ma około 30 GB. Rozmiar ten robi wrażenie szczególnie w zestawieniu z innymi platformami – na PC, PlayStation 4 i Xboksie One wynosi on ok. 46 GB.
Oczywiście, pewne kompromisy były nieuniknione. Rozdzielczość jest niższa, a do tego dynamicznie skalowana – w niektórych lokacjach, które są najbardziej wymagające dla sprzętu, obraz jest mocno rozmyty i widać to gołym okiem. Nie brak też sytuacji, w których płynność spada, a także obiektów, które doczytują się na oczach graczy.
Wiedźmin 3: Dziki Gon nie wygląda też zbyt dobrze na ekranie telewizora, a na niewielkim wyświetlaczu konsoli momentami jest spory chaos – szczególnie w sytuacjach, gdy zmagamy się z liczniejszymi grupkami przeciwników. Nie wszystkim do gustu przypadnie też sterowanie przy pomocy kontrolerów Joy-Con – ich gałki analogowe nie są zbyt precyzyjne, a niewielkie rozmiary mogą męczyć przy dłuższych posiedzeniach.
Może się wydawać, że jest sporo niedogodności, ale zapomina się o nich po pierwszych 30 minutach, gdy dochodzi do nas, że mamy ze sobą „pełnowymiarową” grę, która może nam stale towarzyszyć. Daje to naprawdę mnóstwo frajdy i z chęcią spędzam wolne chwile z tym tytułem, chociaż dawno temu zaliczyłem go na PlayStation 4 i w zasadzie mógłbym do niego wrócić tam – w lepszej jakości. Trudno byłoby mi jednak usprawiedliwić ponowne granie w
Wiedźmina na dużej konsoli, a na Switchu mogę odpalić go na kilkanaście minut, zrobić kilka zadań, wyczyścić parę znaczników na mapie i odłożyć sprzęt na biurko, wracając do niego gdy tylko najdzie mnie ochota.
Wiedźmin 3: Dziki Gon to prawdopodobnie najbardziej imponujący port na Switcha, ale nie brakuje też innych, robiących spore wrażenie gier, które znamy z innych platform. Idealnym przykładem są tu wszystkie gry Bethesdy.
Skyrim ma co prawda 8 lat i trafił na prawie wszystkie liczące się urządzenia do gier ostatnich dwóch generacji (PC, PlayStation 3, PlayStation 4, Xbox 360, Xbox One, zestawy VR, a nawet… Amazon Alexa), ale i na Switchu wygląda i działa naprawdę nieźle. Krwawy
Doom i
Wolfenstein II: The New Colossus też nie są produkcjami, które w pierwszej kolejności utożsamia się z firmą mającą na koncie m.in. Mario czy Kirbiego, ale i one trafiły na „Pstryka”, znajdując tam swoich odbiorców.
I właśnie popularność tego typu portów jest najlepszym dowodem na to, że dla wielu ludzi mobilność jest bardziej istotna od rozdzielczości 4K czy 60 klatek na sekundę. Switch zaś jest aktualnie jedyną sensowną platformą, która umożliwia granie w produkcje AAA w taki sposób. Warto jednak zauważyć, że powoli zaczyna się to zmieniać – chociaż raczej w najbliższym czasie nie mamy się co spodziewać kolejnych handheldów (a szkoda, następca PS Vita mógłby trochę namieszać na rynku), to zaczynają pojawiać się pewne alternatywy. Apple wystartowało ze swoim Apple Arcade, które zmienia urządzenia z systemem iOS w przenośne konsole – na razie biblioteka zawiera tytuły niezależne, ale kto wie, może z czasem pojawią się tam również porty wysokobudżetowych produkcji? Z pewnością byłoby to do osiągnięcia ze stricte technologicznego punktu widzenia, bo ostatnie iPady czy iPhony pod tym względem wypadają naprawdę solidnie.
Ogromną szansą dla mobilnej rozgrywki jest też streaming, a konkretnie wszystkie te usługi, które pozwalają na rozgrywkę w chmurze, eliminując tym samym wymagania sprzętowe. Już teraz na urządzeniach mobilnych można skorzystać m.in. z GeForce Now (chociaż wymaga to pewnego kombinowania - beta oficjalnie dostępna jest dla graczy z Korei Południowej), otrzymując tym samym dostęp do wybranych pozycji z cyfrowych bibliotek Steam, uPlay czy Battle.net, wkrótce premiera Google Stadia, a mieszkańcy kilku państw mogą już zapoznawać się z betą Project xCloud, czyli podobnej usługi od Microsoftu. Kolejne lata z pewnością przyniosą ze sobą więcej takich usług… i bardzo dobrze. To dobra alternatywa dla handheldów, która jednocześnie nie stanowi dla nich bezpośredniego zagrożenia, bo zawsze znajdą się osoby, które preferują własną kolekcję gier, a nie wirtualną, dostępną w chmurze. No i warto pamiętać, że mobilne granie w chmurze wymaga stabilnego i szybkiego połączenia z siecią, a to nadal nie jest w zasięgu wszystkich użytkowników.
Zainteresowanie, jakim cieszy się Nintendo Switch, a także gry mobilne na smartfonach z systemami iOS i Android wyraźnie pokazują, że gracze lubią taką formę zabawy. I zupełnie szczerze – jestem w stanie to zrozumieć. Sam kupiłem Switcha na premierę i początkowo zakładałem, że będzie on pełnił rolę dodatkowej konsoli, odskoczni od peceta, PlayStation 4 i Xboksa One. Stosunkowo szybko stał się on jednak moją preferowaną platformą do gier i pozwolił mi cieszyć się moim hobby nawet w sytuacjach, gdy nie do końca mam na to czas i możliwości. Jestem pewien, że nie przeszedłbym tak długich tytułów, jak
Fire Emblem: Three Houses czy
The Legend of Zelda: Breath of the Wild na stacjonarnym sprzęcie do gier i prawdopodobnie nigdy nie wróciłbym do
Dzikiego Gonu (mimo absolutnego uwielbienia dla dzieła CD Projekt RED), gdyby nie możliwość odpalania tych produkcji w krótkich sesjach i w dowolnym miejscu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h