BEATA ZAWADZKA: Jak sądzisz, dlaczego ludzie są tak zainteresowani postapokalipsą? Żyjemy w stosunkowo spokojnych czasach, a książki, filmy i gry na ten temat cieszą się wielką popularnością. BARTEK BIEDRZYCKI: Może właśnie dlatego. Żyjemy w takiej bardzo cywilizowanej epoce. Przeszliśmy rewolucję, nie zauważyliśmy tego, ale przeszliśmy rewolucję technologiczną, która była bardzo poważna. Tak jak sto lat temu była rewolucja przemysłowa, wiek pary, myśmy przeszli rewolucję informacyjną i żyjemy w świecie, w którym mamy wszystko w zasięgu ręki. Fascynujące jest zastanawiać się, jak ten świat wyglądałby, gdyby tego wszystkiego nie było. Interesująco jest patrzeć na to, co ludzie robią, kiedy zostaną pozbawieni swojego naturalnego środowiska. Tak jak Lem brał astronautów i wrzucał ich na obce planety, kazał im tam wchodzić w interakcje z obcym, wrogim środowiskiem - tak samo postapokalipsa bierze człowieka, który z gruntu jest jednak takim człowiekiem jak czytelnik, dzieckiem cywilizacji technicznej, i konfrontuje go ze światem, który jest wrogi, który jedyne, co ma ochotę zrobić, to tego bohatera zabić. Przez to, że używamy jako otoczenia zniszczonej cywilizacji, gruzów tego, co znamy, jest to tym straszniejsze. Postapokalipsa ma to do siebie, że mimo iż ta paniczna obawa przed wojną atomową z lat 50. minęła dawno, to scenariusz zniszczenia świata w taki sposób wydaje się prawdopodobny. Główny bohater twojej pierwszej książki jest człowiekiem, który wychował się w metrze, był bardzo małym dzieckiem, kiedy do niego trafił. Jak ci się wydaje, czy ludzie byliby w stanie się do takiego życia przystosować? Myślę, że tak. Borka miał 4 lata, kiedy rozpętało się piekło; on nie pamiętał tego świata. Dla niego świat to było dorastanie na kamiennej posadzce peronu, bieganie pomiędzy kanałami, warsztatami. Trudno powiedzieć, czy on się zaadoptował, po prostu dorastał w takim środowisku, tak samo jak ja dorastałem, bawiąc się wyrwanymi drzwiami od malucha i to było dla mnie naturalne. To, że wszyscy mają jednakowe plecaki w szkole i jednakowe relaxy – bo innych nie było – to dla dzieci urodzonych w takiej sytuacji coś naturalnego. One byłyby przyzwyczajone do tego, że nie wraca się po południu ze szkoły i siada do komputera, tylko złapie się jakąś wiedzę i idzie się ciężko pracować przy czyszczeniu filtrów. I że jeżeli chce się coś osiągnąć, to nie trzeba się uczyć, zdawać egzaminu na studnia, tylko nauczyć się strzelać, nauczyć się machać porządnie kijem, nauczyć się uciekać jak trzeba – i wyczuwać moment, kiedy trzeba to robić. Mówimy tu o pokoleniu, które albo urodziło się tuż przed upadkiem cywilizacji, albo już po. Wydaje mi się, ze ludzie, którzy żyli przedtem i przeżyli taką zagładę, mieliby duże problemy z zaadaptowaniem się. W dużej mierze żyliby przeszłością, byliby troszkę tak jak ten Nauczyciel u Bułyczowa, który uczył dzieci z wioski o tym, co to była cywilizacja, a te dzieci biegały po lesie z łukami, walczyły z tamtejszą fauną oraz florą i ich nie obchodziło, że na przełęczy, hen gdzieś tam leżał statek, którym ich rodzice przylecieli z jakiejś obcej planety. Dla nich była to taka abstrakcja, że nie były w stanie tego ogarnąć. Tak samo tutaj - ludzie, którzy przeżyliby zagładę, próbowaliby przetrwać z dużymi problemami. Musieliby od nowa nauczyć się wielu rzeczy. Ale dzieci adaptują się bardzo szybko. Gdyby były zmuszone dorastać w świecie bez technologii, świetnie by sobie poradziły. Jak wiele w realiach Kompleksu 7215 jest twojej fantazji, a jak dużo porządnego reaserchu? W Kompleksie 7215 fantazji jest sporo. Oczywiście badałem, oglądałem sobie plany metra. Tam nie ma zmyślania od strony technicznej - jak jest napisane, że za stacją Politechnika znajdowały się tory odstawcze, to te tory tam są i jest peron między tymi torami. Sam układ metra i jego budowa, wygląd tuneli i użyte technologie są jak najbardziej prawdziwe. W Kompleksie paru rzeczy jeszcze nie wiedziałem, więc one nie do końca są dobrze opisane. W drugiej książce, w Stacji: Nowy Świat, widać to troszkę lepiej, a to dlatego, że miałem konsultanta, człowieka, który na co dzień pracuje w metrze i powiedział mi parę rzeczy. Powiedział na przykład o tym, jak w rzeczywistości wyglądają stacje. Stacja metra to jest te 120 metrów peronu, schody, pomieszczenia boczne i zwykły podróżny niby o tym wie, ale nie zwraca na to uwagi. Tak naprawdę te stacje potrafią być dwa razy większe, na jednej i na drugiej głowicy rozciągają się pomieszczenia techniczne. Poświęciłem sporo czasu na to, żeby wszystkie te rzeczy były jak najbardziej zgodne z prawdą, troszeczkę sobie pozwoliłem na dowolność z umieszczeniem grodzi na dwóch stacjach, gdzie tych grodzi nie było. Były przygotowane miejsca pod te grodzie, a samych urządzeń brakowało, no i pozwoliłem sobie na stworzenie dwóch stacji, które miały powstać, ale nigdy nie powstały. Tak samo było z kompleksem, przy czym z kompleksem tak naprawdę sprawa wygląda tak, że tam można było tylko pójść i zobaczyć, pooglądać trochę zdjęć. Nie ma żadnych planów i nie ma za specjalnie informacji na temat tego, jak to wyglądało. Natowski bunkier oczywiście wymyśliłem w całości. Nie takie rzeczy ludzie wymyślali, więc nie uważam, żeby to była przesada. Natomiast warszawskie metro starałem się napisać tak, żeby jak najbardziej było zgodne z prawdą. Czyli w razie czego czytelnicy mogą się kierować twoimi wskazówkami. Gdyby ktoś chciał szukać tej wentylatorni, w której Grom spotkał Obywatela, to tak, ona tam jest. Można ją nawet wypatrzeć, jak się trochę zejdzie z chodnika. Nie ukrywam, że obserwuję twój profil autorski na Facebooku i trudno nie zauważyć zainteresowania modelami stacji kosmicznych. Czy to ma związek z jakimś nowym projektem, czy po prostu lubisz modelarstwo? To jest tak trochę na okrętkę, bo zainteresowanie modelami pojawiło mi się jakiś czas temu. Od dzieciństwa lubiłem tego typu rzeczy; kiedyś sklejałem modele plastikowe, w papierowe modelarstwo bawiłem się mniej, bo to była rzecz zbyt skomplikowana dla dzieciaka kilku- czy kilkunastoletniego. To jest bardzo czasochłonne. Teraz, jak mam lat trzydzieści parę, to mam już cierpliwość do tego. Zainteresowanie kosmosem i załogową eksploracją to jest coś, co od dawna we mnie siedziało. Była taka książka Bogdana Arcta Na progu kosmosu. Bardzo stara książka, wydana w 1965 roku, jak jeszcze nie było wiadomo, kto poleci na Księżyc. On w niej pisał między innymi o Gagarinie, o Hermanie Titowie, o Amerykanach, którzy latali na Merkurych. Miałem z osiem lat, jak tę książkę przeczytałem, wygrzebałem ją gdzieś u dziadków. Już wtedy była to wiekowa rzecz, strasznie nieaktualna, ale po raz pierwszy poczułem, że to inny świat, tajemniczy, fascynujący. Leżało to we mnie bardzo wiele lat, do momentu aż pułkownik Hadfield trzeci raz poleciał w kosmos. Pokazałem synowi ten jego teledysk do Space Oddity, jak gra na gitarze. Mały już się wtedy interesował trochę takimi rzeczami jak kosmos. To był taki moment, że warto go było czymś zainteresować, a chwilę wcześniej oglądaliśmy skok Baumgartena z kosmosu na spadochronie. Więc pokazałem mu Hadfielda i poczułem, że mam taką wewnętrzną potrzebę wrócić do tego. Zacząłem w tym grzebać i – nie oszukujmy się - automatycznym, takim najbardziej oczywistym wyborem był program Salut, czyli sześć działających radzieckich stacji załogowych (w tym dwie wojskowe) i cała historia z tym związana. Ponieważ jakoś tak trochę wcześniej zacząłem znowu grzebać w modelarstwie, kleić architekturę i różne inne rzeczy, znalazłem model Saluta 6 (to ten, na który poleciał Hermaszewski), skleiłem go i tak mi już zostało. Załapałem. Zacząłem kleić, zacząłem sam te modele modyfikować i robić. Zupełnie niezależnie od tego przyszedł mi w pewnym momencie pomysł na książkę. Na książkę, która byłaby dla współczesnego czytelnika mniej więcej czymś takim, czym dla mnie był Arct, czyli takim strasznym retro. Czymś takim, co się czuje teraz, czytając Lema. Jak się czyta Niezwyciężonego, o tym, że oni na paliwie borowodorowym lądowali na planecie statkiem międzygwiezdnym, człowiek się łapie za głowę, kiedy wie, jak to wygląda i że na Marsa lecielibyśmy trzy lata. Ale to było takie przeurocze. Pomyślałem sobie, że chciałbym napisać książkę o Polakach, którzy latają w kosmos. Są lata 80., więc to taka Polska, którą ja znałem i pamiętałem. Taka Polska, o której nas w szkole uczyli, że jest wielka, potężna i że to jest nasza Ojczyzna. I te łopoczące flagi. Cały klimat tamtych czasów, który wydaje mi się, że jest teraz modny. Jest moda na retro. Brakuje mi teraz w podboju kosmosu jednej rzeczy: bohaterstwa. Ci ludzie oczywiście robią niesamowite rzeczy. To, co się teraz odbywa na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ten program rocznego lotu – rzecz niesamowita. Tylko jak sobie pomyślę, że Walery Poljakow spędził 480 dni na stacji MIR, to ten ich roczny wyczyn nie jest aż takim wyczynem. Gdy w latach 70. Rosjanie posyłali ludzi na stacje Salut i Ałmaz, to nigdy nie było wiadomo, czy to zadziała. W latach 80. były takie sytuacje, że na przykład na Salucie 7 dwóch kosmonautów ubranych w wełniane czapki i rękawiczki przez tydzień próbowało naprawić stację – gdyby im się nie udało uruchomić przetwornika wody i powietrza, musieliby wracać, bo nie byliby w stanie przeżyć. I oni przez sześć dni pruli kable ze ścian, ręcznie obracali panele, za pomocą przycumowanego Sojuza obracali stację tak, żeby złapać trochę słońca, i robili to wszystko w rękawiczkach oraz w czapkach, bo na stacji było kilkanaście stopni, nie działało ogrzewanie. Ci ludzie robili najbardziej niezwykłe rzeczy, na które teraz prawdopodobnie nikt by się nie odważył. Wołynow, który wracając, miał awarię – nie oddzielił mu się przedział instrumentalny, a potem jeszcze miał awarię spadochronu – wracał lotem balistycznym bez normalnego lądowania, rąbnął o ziemię, wybił sobie kilka zębów i okazało się, że wylądował trzysta kilometrów od celu. Wyszedł, na zewnątrz było -30 stopni. Okazało się, że jest na Uralu. Rozejrzał się, zobaczył, że gdzieś na horyzoncie jest dym, przeszedł sześć kilometrów, wszedł jakiemuś uralskiemu wieśniakowi do chaty i powiedział: "Cześć, jestem kosmonautą, właśnie się rozbiłem, muszę tu doczekać do rana". Rano po jego śladach przyszła ekipa ratunkowa, która wreszcie namierzyła go, wyładowała śmigłowcem na tym cholernym Uralu i zobaczyła ślady, co oznaczało, że Wołynow przeżył. Poszli za nimi i go z tej chaty zabrali. Albo lot powrotny z Ałmaza 3 - chłopaki wylądowali na zamarzniętym jeziorze i poszli pod lód. Parę godzin ich wyciągano. Nurkowie zaczepili kapsułę i przeholowano ich po lodzie na brzeg. Kiedy otwarto kapsułę, to okazało się, że kosmonauci siedzą zmarznięci, bo wyłączyli ogrzewanie, żeby nie stracić zasilania, ale żywi. Ci ludzie dokonywali rzeczy niesamowitych i chciałbym napisać właśnie książkę przygodową, w duchu takich rzeczy. które kiedyś czytałem. W duchu Curwooda, w duchu Szklarskiego, bo to są książki, którymi zaczytywałem się strasznie. Swoim dzieciom teraz czytam Przygody Tomka Wilmowskiego, doszliśmy do Tomka na tropach Yeti. Syn ma pięć lat, córka ma osiem i słuchają oboje z takim samym przejęciem. Fascynuje ich to, bo to jest poznawanie obcej kultury i to są fajne przygodowe rzeczy. Coś takiego właśnie, o takich niesamowitych ludziach, którzy latają sobie w kosmos, chciałbym napisać. Chciałbym też napisać o Polsce, która jest taka fajna. Jest potężnym, niesamowitym państwem, które ma swoich bohaterów – no dobra, rozumiem, że są lata 80., więc na pewno wielu osobom będzie to śmierdziało przyjaźnią ze Związkiem Radzieckim i całą reszta, ale nawet patrząc dzisiaj na to z perspektywy czasu, to była Polska, w której ja dorastałem. Wtedy, cokolwiek byśmy nie wiedzieli i cokolwiek by się nie mówiło o tym, że wojsko stoi na ulicy i tak dalej, to zawsze była nasza Ojczyzna i zawsze byliśmy z niej w ten czy inny sposób dumni.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj