Gdy przeszło dwadzieścia lat temu zaczęto nadawać u nas Z Archiwum X, pustoszały osiedla. Nie zmyślam, tak było. A przynajmniej moje pustoszało, bo obciachem było nazajutrz, podczas rozmowy z kolegami na szkolnym korytarzu, nie znać fabuły ostatniego odcinka. I kij z tym, że przed emisją wyświetlano planszę, że to program przeznaczony tylko dla dorosłych; i tak oglądali wszyscy.
Mogę teraz nieco konfabulować, bo jednak to było kawał czasu temu, ale wydaje mi się, że tego samego dnia, zaraz po serialu, drugi program telewizji polskiej pokazywał wtedy moje ulubione 997 i robiłem sobie urocze double feature na miarę polskiego nastolatka z telewizorem w pokoju, choć przydarzało mi się również patrzeć na pana Fajbusiewicza z rodzicami, którzy dość liberalnie podchodzili do moich zainteresowań makabrą. Fun fact: podczas jednej z przedstawianych na ekranie i stanowiących główną atrakcję programu rekonstrukcji zdarzeń padło hasło, że sprawca jakiegoś tam przestępstwa „uciekł przez toaletę” i kilka dni zastanawiałem się, jak facetowi udało się spierdzielić przez porcelanowy kibel. Rzecz jasna amerykańscy agenci FBI podobnie trywialnymi sprawami się nie zajmowali, choć i im niejeden mógłby wymknąć się przez rury kanalizacyjne; kto pamięta odcinki z Toomsem – do dzisiaj jedne z moich ulubionych – ten klei, o co chodzi. Mam jeszcze niejedną anegdotkę związaną z Archiwum, ale będę je dozował, bo dostałem na punkcie serialu prawdziwego jobla, kupowałem książki, komiksy i przewodniki, z utęsknieniem czekałem na grę tylko po to, aby rozczarować się brakiem Muldera i Scully, których trzeba było szukać jakimś anonimowym typem, i tak dalej, i tak dalej. Co tu dużo gadać, niech o skali fenomenu tego serialu świadczy fakt, że na koloniach sportowych, na które wysłali mnie jakoś pod koniec podstawówki rodzice, zorganizowano nawet seans na świetlicy, żebyśmy przypadkiem nie zostali pozbawieni przyjemności obcowania z premierowym odcinkiem. Nawet pamiętam, który wtedy pokazywano, ten z trzeciego sezonu, z dwoma dziewczynami obdarzonymi telekinezą, gdzie cyfrowy zegar ustawiony na stoliku nocnym agentki Scully wyświetlał godzinę 6:66.
Może być i tak, że, patrząc przez pryzmat osobistych doświadczeń, przeceniam rolę The X-Files jako czynnika aktywnie kształtującego popkulturową wrażliwość mojego pokolenia, ale to faktycznie było coś, czego żadne z nas wcześniej nie doświadczyło. I nie chodzi mi już nawet o samo wykorzystanie formy serialowej jako nośnika pełnowartościowej opowieści gatunkowej, lecz otwarcie świata, o którym się nie słyszało, świata globalnego – ba, międzyplanetarnego – spisku i postępującej cyfryzacji, świata nowoczesnej, paranoicznej mitologii, świata będącego jakby o krok przed starającą się go dogonić rzeczywistością. Ale ta ostatecznie fikcję przegoniła, nie mogło być przecież inaczej. Antycypacja pewnych zjawisk zawsze była cechą szczególną kultury popularnej i owo przeświadczenie o (niekoniecznie masońskiej) loży sprawującej faktyczną władzę za kulisami fasadowego rządu trafiło na podatny grunt szczególnie w latach dziewięćdziesiątych, niedługo po upadku muru berlińskiego, okresu u nas tyleż dynamicznego, co nieporadnego dorastania do autonomicznej demokracji. Lecz z czasem pojęliśmy, że siły, których nie rozumiemy, to nie kosmici, to nie tajemnicze lobby pociągające za sznureczki przytroczone do rękawa rządzących, ale ekonomiczne prawidła decydujące o kredytowych bańkach czy gospodarczych kryzysach i terrorystyczna dezynwoltura. Tego już serial Chrisa Cartera przebić nie mógł. Bo choć szumnie zapowiadał dwudziesty pierwszy wiek, to za nim nie nadążył. A to, co odpierdzieliło się w pierwszym odcinku nowego sezonu zdaje się potwierdzać, jak bardzo jest nam Archiwum zbędne.
Pamiętam, jak któregoś wieczoru zapukał do mnie kolega z bloku obok, abym poszedł z nim do piwnicy, bo matka wysłała go po ziemniaki czy inny słoik, a ten obejrzał odcinek z Peacockami i za cholerę nie miał zamiaru łazić samemu po oświetlonych smutną żarówką korytarzach. Dzisiaj już nic nas nie straszy, nawet wampiry już dawno udomowiliśmy, chcemy postmodernizmu, a nie polowań na ściekowe monstra czy ludożercze świetliki. Dlatego Carter porusza się po omacku, nie rozumiejąc dzisiejszej telewizji. Resuscytacja serialu, który nawet swojego czasu starzał się nieładnie i dogorywał do marnego końca, udała się połowicznie, czyli się nie udała, mimo obiecującego początku negującego ustalone status-quo, które wywróciło znany nam porządek do góry nogami. A raczej mogło wywrócić, bo im dalej, tym było gorzej (swoją drogą, prawie nic już z tamtego sezonu nie pamiętam) i bardziej zachowawczo. Na finał zachomikowano z kolei następną woltę fabularną, która niejako negowała odcinek premierowy, a teraz, nie wdając się w szczegóły, sama została zanegowana. I nie, to nie złożoność serialu zadecydowała o tym zagmatwaniu, ale indolencja Cartera, który grozi, że ma jeszcze sporo historii do opowiedzenia. Ale może niech już lepiej skończy. Niby coś tam ględził, że rozumie krytykę, że skupi się tym razem na odcinkach oderwanych od siebie fabularnie i sercem opowieści uczyni relację pomiędzy Mulderem a Scully, co być może mu wyszło, bo jedenasty sezon zbiera jednak o niebo lepsze recenzje niż poprzedni, zobaczymy. Gillian Anderson już obwieściła definitywną rezygnację z serialu, poza tym chyba po raz trzeci już nikt się nie nabierze na „powrót Z Archiwum X”, bo przypomina to raczej rozpaczliwie przeszukiwanie zakurzonego kartonu za paragonem potrzebnym do zwrotu skarpetek do sklepu niż zaglądnięcie do kartoteki pełnej intrygujących akt. Owszem, chciałbym się mylić i zobaczyć odcinki na miarę X-Glin, Lodu czy Zielonej szkoły (tłumaczenia moje). Obawiam się jednak, że to marzenia ściętej głowy. Niech to Archiwum pozostanie już, po prostu, archiwum.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.