Początek lat dziewięćdziesiątych i pierwszy seans Króla lwa. Siedzę sobie, jak Pan Bóg przykazał, z kubełkiem popcornu i colą na podorędziu, wokół mnie masa smarkaczy z rodzicami. Mięczaki, myślę. Ja, choć w podobnym wieku, poszedłem do kina sam!
Przede mną siada jakiś ojciec, który ma łeb tak wielki, że zasłania mi cały ekran. Każę mu spadać, zjeżdżać i tak dalej, momentami znacznie ostrzej, ale oczywiście robię to wyłącznie w myślach, bo jestem dobrze wychowany. Już rozglądam się, gdzie się przesiąść, lecz wtedy on zmienia miejsce i już jest dobrze. Potem zaczyna się seans.
Wiecie jak to leci, więc nie będę przywoływał traum i zmuszał was do ścierania łez z klawiatury czy ekranów dotykowych. Jedną scenę jednak przywołać muszę. Tę, w której Simba, Pumba i Timon leżą na trawie i gapią się w gwiazdy. Każdy z tej trójki ma swoją teorię na temat świetlistych punkcików, ale tylko jedna z nich wywołuje skrajne rozbawienie tak na ekranie, jak i na sali.
"Gapi się na nas cała banda nieżywych gości?!" – krzyczy nagle Pumba. I świat w śmiech. Cały? Nie! Jest na sali jeden maleńki Kubuś dzielnie stawiający opór wesołości. Bo wtedy, nad tym popcornem i colą zdaję sobie nagle sprawę, że... Simba ma rację! No, częściowo.
Od maleńkości, to znaczy od kiedy zacząłem świadomie oglądać filmy, zawsze byłem kimś. I tak, jestem świadom dwuznaczności tego stwierdzenia, ale zwyczajnie nie da się tego inaczej określić. Byłem Johnem McClanem ze Die Hard, gdy złamałem rękę i z całych sił starałem się nie płakać, bo przecież mi, twardzielowi z Nakatomi, nie wypada. Byłem Indianą Jonesem, gdy łapałem się za witki brzozy i niczym na biczu szybowałem nad rzeką. W walce na kije zawsze byłem Conanem, a legendy o mej brutalności niosły się po mieście i zwykle szybciej, niż chciałem docierały do moich rodziców. Wtedy byłem przesłuchiwanym Martinem Riggsem z Lethal Weapon – nie pisnąłem nigdy ani słówka.
Myślałem, że mi przejdzie z czasem, ale nie. Po prostu zmieniali się idole. Miałem w swoim życiu taneczny epizod Patrick Swayze i krasomówczy Al Pacino, kolejne mniej lub bardziej debilne fryzury i stroje miały swój początek w filmach i komiksach. Nawet teraz, gdy nie mogę się zebrać na trening, oglądam trening Jason Momoa i mówię sobie – ej, bądź jak jedyny prawdziwy Conan. Bo tak, uważam, że, niezależnie od tego, jak sam film był gówniany, Jason w tej roli zjadł Arnolda na śniadanie.
Słowem, odkąd pamiętam, gdzie nie pójdę, gapi się na mnie z góry nie tyle zgraja nieżywych, co wręcz wymyślonych gości. To z jednej strony trochę deprymuje – umówmy się, każdy z nas ma parę takich momentów, kiedy bardzo nie chciałby być widziany przez nikogo - ale z drugiej motywuje do działania. To uczucie można opisać jedynie parafrazą wzruszającej modlitwy z The 13th Warrior:
Oto widzę Conana i Boga jego Cromma,
Oto widzę – w deszczu – Roya Batty'ego,
Marty'ego Riggsa i Roger Murtaugha, obu już na to za starych.
Oto widzę długi szereg tych, którzy byli przed nami.
Oto ich zew, bym zajął wśród nich miejsce w pamięci widzów,
Gdzie bohaterowie żyją wiecznie.
Przyznacie, że z taką myślą zupełnie inaczej stawia się czoło codzienności. Kiedy masz w sobie siłę człowieka zdolnego uratować zakładników w budynku Nakatomi, to dlaczego miałbyś sobie nie dać rady z rozmową kwalifikacyjną w zwykłym korpo na Domaniewskiej? Albo na imprezie, gdy nie wiesz jak zagadać do dziewczyny i ją wyciągnąć na parkiet, czy nie okaże się pomocny Swayze mówiący o tym, kto nie powinien siedzieć w kącie?
I teraz nie to, żebym propagował urojenia jako model wychowawczy, ale niczym indiański szaman próbuję w kolejnych rytuałach przekazać synowi niektóre spośród tych dobrych, czuwających duchów. Jak już pewnie zauważyli ci, którzy czytali moje poprzednie teksty, nie są to obrzędy proste i wiele rzeczy idzie tam nie tak, ale nadal uprawiamy ową magię. Rzecz w tym, że... mam też córkę, o której mówię sporo mniej. Do dzisiaj, do chwili dumania nad tym tekstem, nie wiedziałem dlaczego.
Powiem wam coś o niej. To niezwykle wrażliwa, urocza i zawzięta dziewczyna. Uwielbia majsterkować, oglądać filmy i nade wszystko czytać książki. Często wiele rzeczy oglądamy razem, podrzucam jej też lektury, a ona chłonie je w tempie, które zaskakuje nawet mnie, czytającego dość szybko.
Kiedyś, gdy zacząłem marudzić na to, że czyta i ogląda Zmierzch, zapytała, czy może sobie wyrobić własne zdanie. Gdy spojrzałem na zróżnicowany stosik książek w jej pokoju, zrobiło mi się głupio.
"Jasne" – powiedziałem. A potem już tylko zapytałem, czy jej się podobało. "Tak" – odparła. "Ale znam lepsze książki".
I jakoś tak wtedy postanowiłem, że powiem jej o zgrai nieżywych (bo tylko wymyślonych) gości, którzy na nią... Ej, zaraz! Jakich gości? Przecież jest kobietą. A co to, gościówek tam w górze nie ma? Czy też, ja nie wiem...Gościń? Niech patrzy na nią Buffy Summers, dzielna pogromczyni wampirów. Niech patrzy księżniczka Xena i... trochę się zawiesiłem. No bo w sumie kto jeszcze? No dobra, Lara Croft, ale dalej... I jasne, to nie tak, że nie znam fajnych postaci w popkulturze, lecz jednak, gdy się dobrze zastanowić, to ciężko mi znaleźć więcej takich, które mogłyby powiedzieć mojej córce, że nie ma limitów. Że czasem sprawy bierze się w swoje ręce i choć będzie trudno, to dasz radę, bo dostaniesz siłę tej czy tamtej. Bo popkultura dała ci mnóstwo dobrych duchów.
A przecież już sam wybór księżniczek Disneya, jakiego dokonywała moja córka powinien mi powiedzieć, czego szuka. Że długo królowała Bella, bo uwielbia książki, potem Mulan, bo umie się sprzeciwić, wreszcie Elsa, która uznała, że czas powiedzieć niczym Batman w zwiastunie Ligi Sprawiedliwości: "Dość! Teraz moja kolej". Powinno mnie zastanowić, że owszem, czytała Zmierzch i powiedziała, że jest ok, ale postacią i zarazem serią, która skradła jej serce, jest Katniss z The Hunger Games. Potem, gdy latała po podwórku ze swoim ładnie ozdobionym, zrobionym samodzielnie łukiem, pomyślałem z dumą: "Oho, jesteśmy w grze".
Zabrałem się za wyszukiwanie rzeczy dla niej i trochę mnie zabolało, że większość tego, co idący w poprawność POP ma jej do zaoferowania to krótkie spodenki po starszym bracie. Żeńskie Ghostbusters? Nowe, kobiece wcielenie Iron Mana? Przebąkiwanie o kobiecie-Bondzie? Kobieca protagonistka w Evil Dead? Trochę rozumiem potrzebę wyrównania porządku, ale nie leczy się jednej choroby drugą. A w POPie problem z mówieniem o bohaterkach jest równie silny, co brak odwagi lub ekonomiczne wyrachowanie prowadzące do opowiadania w kółko tych samych historii. To jak branie środków przeciwbólowych na gnijącego zęba.
A ja, jako kinoman, ale i ojciec, chciałbym, żeby moja córka wiedziała, że Pogromcy duchów to ekipa Murraya i Akroyda, a Iron Man to Tony Stark. Ale że jednocześnie cały czas jest miejsce dla świetnych bohaterów i bohaterek, o których trzeba mieć odwagę i pomysł opowiadać. Że ten sam mechanizm, który skłania nas teraz do cudowania z rebootami – czyli coraz słabsza pamięć międzypokoleniowa – daje też ogromne możliwości. Możemy opowiadać nowe historie! Możemy je promować, rozkręcać, przy ich pomocy łamać schematy. Podpinanie się pod dawne symbole jest sztuczne, uwłaczające i świadczące w jakimś stopniu o tym, że bez gestu dobrej woli ze strony mężczyzn się nie obejdzie. A przecież to bzdura!
Chciałbym, żeby już wkrótce moja córka poznała Furiosę i wiedziała, że to nie jest jakaś tam przygodna towarzyszka Maxa, a ważna osoba na jego drodze – silna i zdeterminowana. Że można, a nawet trzeba się sprzeciwić i że to czasem, wbrew trudnościom, prowadzi do czegoś dobrego i wspaniałego.
Damy radę, moja córka i ja. Znajdziemy dla niej jej opiekuńcze duchy. A jeśli nawet nie, wymyślimy je. Tak do tej pory rodzili się bogowie i herosi, boginie i heroiny. Najwyższy czas do tego wrócić!
Na razie obejrzeliśmy cudną Gal Gadot jako Wonder Woman i gramy wspólnie w Horizon: Zero Dawn. A w sierpniu, choć to pewnie totalnie niewychowawcze, sprawdzę najpierw ja, a potem pewnie zobaczymy oboje, co nam zaprezentuje atomowa Charlize w Atomic Blonde.