Poprzedni, wyraźnie słabszy odcinek serialu Agenci T.A.R.C.Z.Y. (Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.) możemy dziś potraktować jako ciszę przed burzą. Many Heads, One Tale to bowiem 40 minut czystej ekscytacji i znakomitej rozrywki, która na dodatek przetasowuje fundamenty Kinowego Uniwersum Marvela.
Do tej pory w 3. sezonie serialu
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. obserwowaliśmy kilka linii fabularnych, które pozornie nie miały ze sobą wiele wspólnego – rozgrywały się równolegle i niezależnie od siebie. Główną zaletą 8. odcinka – napakowanego akcją i humorem - jest niespodziewane scalenie tych wszystkich historii w jedną sensowną i logicznie konsekwentną całość.
Ze zdwojoną mocą na scenę wraca HYDRA, a sam Gideon Malick (kapitalny Powers Boothe) to postać, jakiej serial potrzebował od dawna. Oto lider przestępczej organizacji, który faktycznie budzi autorytet i wiarygodnie obrazuje konspirację podejmowanych działań. Tylko dla niego warto było trzymać w serialu Granta Warda, który stał się tu kołem zamachowym akcji. Jego wątek wreszcie ogląda się z nieskrywanym zainteresowaniem, znów sprawdza się też w efektownej scenie bijatyki. W pogoni za tajemnicą Von Struckera idzie mu co prawda ciut za łatwo, ale te fabularne skróty sprawnie przykrywane są mocnymi scenami, jak np. opuszczenie pokładu samolotu w stylu Bane’a z
The Dark Knight Rises. Jedyny minus to charakter Warda, który nie tyle stał się złoczyńcą, co po prostu psychopatą – taką ewolucję oglądałoby się lepiej, gdyby bohater nie uciekał się tak często do ironizowania, ale zachowywał się równie bezwzględnie przy użyciu minimum słów.
Obok (kolejnego już) odkrycia kart HYDRY na jaw wyszedł także plan Phila Coulsona dotyczący infiltracji ACTU. Warto odnotować, że tym samym bohater ten zbliżył się charakterologicznie do swojego poprzednika - wirtuoza intryg, Nicka Fury’ego. Maleńką rysą na tym pomyśle była scena odprawy, w której zebrała się grupka bezimiennych, przypadkowych osób. Brakowało w niej odpowiedniego rozmachu i poczucia podziemnej potęgi S.H.I.E.L.D., co jednak już chwilę później częściowo wynagrodzone zostało wygenerowanym komputerowo hangarem. To oczywiście skaza serialowego budżetu, nie warto więc się zanadto rozwodzić. Małym plusem i czymś, czego do tej pory nie chwaliliśmy, jest jednak ubiór bohaterów. Garnitury, koszule, golfy, topy, uniformy, a wszystko to w stonowanych, neutralnych kolorach. Serialowych agentów jest niewielu, ale wyglądają profesjonalnie.
Zdemaskowanie struktur ACTU było pomysłem wyczekiwanym, który okazał się naturalnym katalizatorem akcji i dynamiki odcinka. Inwigilacja przeprowadzona przez duet Lance/Bobbie wypadła przekonująco i zabawnie (hakerski slang, instrukcje Daisy), po raz kolejny uraczono nas też pomysłową i nieźle zrealizowaną sceną walki (boomerangowe nunczako! Czekamy na implementację shotgunosiekiery Macka). Wspomniana Daisy po raz pierwszy w tym sezonie tak wyraźnie wycofana została na daleki plan, ale w niczym nie zaszkodziło to fabule. Podobnie zwięźle pokazano tym razem May, a jej uczucia i relacja z Lincolnem zostały sprawnie rozwiązane w zaledwie jednej scenie dialogu.
No url
Pierwszoplanową pałeczkę po stronie tych dobrych przejął Coulson, a ozdobą odcinka stała się jego zacięta słowna szermierka z Rosalind, w której to obie strony odsłoniły swoje uczucia i wzajemne, konkretnie uargumentowane zarzuty. Pomiędzy aktorami wyczuwalna jest fantastyczna chemia; tak świetnie Constance Zimmer przegadywała się chyba tylko z Jeremym Pivenem (Ari Gold z serialu
Entourage). To, że Rosalind ostatecznie nie była świadoma sytuacji, w jakiej się znajduje, jest wbrew pozorom słusznym posunięciem, które pozwoli bohaterce pozostać na ekranie w nowej roli, nadającej relacji z Philem nieoczywistą intensywność.
Szalenie emocjonalna była konfrontacja Fitza i Simmons - trudna z założenia, dotykająca wrażliwych tematów, ale fantastycznie odegrana. Ciągle nie podoba mi się wyznanie miłosne względem Willa, którego obecność w serialu została ostatecznie uzasadniona, uważam bowiem, że pomiędzy młodymi naukowcami zaszedł już wystarczający dramat związany z ciężkimi przeżyciami, rozłąką i skrywanymi uczuciami. Kreowanie trójkąta miłosnego jest więc raczej niepotrzebnym pomysłem, ale mimo wszystko obok duetów Phil-Rosalind i Bobbie-Lance to właśnie romantyczna relacja Leo i Jemmy jest najciekawsza, tym bardziej uwypuklająca nijaki związek May i Andrew, który stał w centrum poprzedniego odcinka.
Skutkiem owej dyskusji okazało się przypadkowe odkrycie ewolucji symbolu HYDRY, które zgrabnie splotło się z kluczowymi rewelacjami, jakie wyjawił Gideon Malick. Takie zamieszanie w korzeniach MCU i ujawnienie nieznanej dotąd genezy organizacji to motyw, na który czekaliśmy od początku sezonu. To pomysł, który faktycznie rozbudowuje mitologię kinowego świata, pokazuje nowe oblicze i zmienia jego fasadę, po drodze konsolidując intrygi i tajemnice samego serialu. Kim okaże się tajemnicza potężna postać? To furtka do nieograniczonych spekulacji, osobiście mam tylko nadzieję, że nie będzie to zupełnie nowa osoba, ale przynajmniej hybryda komiksowych figur. Bonusem działań Malicka jest także szybki powrót Lasha, którego wątek jest na razie rozczarowujący. Istnieje spora szansa, że teraz stanie się on naprawdę ważnym pionkiem na fabularnej szachownicy, a jego rola odpowiednio zyska na znaczeniu dla świata ludzi i Inhumans.
Przed tygodniową przerwą
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. zaliczyli więc zachwycający odcinek, który potwierdza wyższość tej produkcji nad innymi superbohaterskimi serialami. Chyba jedyną obawą, jaka przychodzi na myśl, jest to, aby zaprezentowane wydarzenia nie zostały umniejszone bądź zignorowane w filmach. Telewizyjny odłam tego świata dziś jeszcze silniej niż wcześniej zasługuje na pełną integrację z Kinowym Uniwersum Marvela.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h