Agenci T.A.R.C.Z.Y. na dobre utknęli w latach 80. Co więcej – dochodzi do wydarzeń, które mocno powinny wpłynąć na kilku głównych bohaterów, ale jak to często bywa – nie ma po tym zupełnie śladu.
Im bliżej finału serialu Agenci T.A.R.C.Z.Y., tym wiemy... coraz mniej (tu powinna się znaleźć wręcz emotka szaleńczego śmiechu). Twórcy starają się bowiem mocno dozować napięcie przed końcem serialu, ale robią to nie do końca umiejętnie, przez co bardziej irytują, niż zwiększają zainteresowanie. Ale zacznijmy od początku.
Po śmierci Enocha nie ma żadnego śladu. Żaden z bohaterów nie ma smutniejszej miny niż zwykle, niewiele jest nawiązań do wydarzeń z poprzedniego odcinka, o jakimkolwiek żalu i bólu nawet nie ma co wspominać. To też niejako jest potwierdzeniem tego, co już wspominałem – Enoch nie zżył się z żadnym z Agentów poza Fitzem, który w tym sezonie istnieje tylko w domyśle i dialogach. Można oczywiście to tłumaczyć tym, że praktycznie zostały do końca trzy epizody i nikt nie chciał tracić czasu na sentymenty i wyrazy głębokiego żalu po stracie członka drużyny. A przecież w przypadku Macka epatowanie stratą ciągnie się już kolejny odcinek i można odnieść wrażenie, że tak będzie do samego finału.
Zresztą o stratach był epizod zatytułowany Stolen. O stratach bliskich osób. Stratach, które powinny mieć wpływ nie tylko na emocje bohaterów, ale w ogóle na ich być albo nie być. Można powiedzieć, że brak w tym konsekwencji, bo przecież taki Mack ze względu na stratę rodziców w dzieciństwie mógł być zupełnie innym bohaterem, który finalnie nie zostaje Agentem T.A.R.C.Z.Y. To mimo wszystko można jeszcze przeboleć, bo bardziej interesująco jest w kwestii Daisy, której matka umiera na jej oczach, a to z automatu powinno ją wymazać. Tak się oczywiście nie dzieje, więc pewnikiem będzie to, że po prostu wytworzyły się osobne linie czasowe, w których jedna nie wpływa w żaden sposób na drugą. Bo przecież jakoś tych bohaterów w ryzach do końca serialu trzeba przecież utrzymać.
Pomijając powyższe narzekania, odcinek był naprawdę niezły. Było w nim czuć tego dawnego ducha Agentów, Coulson był prawie tym samym Coulsonem co kiedyś (czyli inteligentnym, sprytnym i trochę przebiegłym, a przede wszystkim z ciętym językiem), a akcja momentami mogła naprawdę wciągać. Pojawienie się młodszej wersji Johna Garetta (granego przez syna Billa Paxtona – oryginalnego, serialowego Garetta) dodała nieco dynamiki wydarzeniom na ekranie, choć trzeba przyznać, że James Paxton momentami mocno szarżował na ekranie. Dość zaskakującą kwestią okazało się to, kogo tak naprawdę chciał porwać z Latarni Nathaniel Malick. Jiaying widać była tylko swoistą zasłoną dymną scenarzystów, którzy finalnie chcieli się tej postaci pozbyć. I tu dochodzimy do kwestii, która dość mocno gryzie w tym sezonie. Kwestia Jemmy i Fitza, a przede wszystkim tego, co oboje musieli zrobić, aby mieć szansę na ratowanie całej linii czasowej. Z jednej strony wydaje się mało prawdopodobne, aby sięgało to poświęcenia ich miłości w imię wyższych celów. Inaczej już teraz nie byłoby z Agentami Deke'a. Z drugiej strony ani Mack, ani Daisy nie odczuli do tej pory konsekwencji wydarzeń zmieniających ich linię czasową, więc teoria o wytworzeniu się alternatywnej ma coraz większy sens i dziwnym będzie, jeśli okaże się na sam koniec, że jest to błędne założenie. No ale w finałowym sezonie sporo rzeczy nie trzyma się kupy.
Mimo to trzeba przyznać, że im bliżej końca, tym naprawdę jest lepiej. Do poziomu poprzednich sezonów, a zwłaszcza drugiego, trzeciego i czwartego raczej już twórcy nie dobiją, co nie zmienia faktu, że jest szansa na całkiem niezły finał całej historii, choć to już tylko dla tych, którzy oglądają Agentów z obowiązku bądź są wielkimi fanami serialu. Czy tak rzeczywiście będzie, przekonamy się za trzy tygodnie.