Akademia Dobra i Zła to adaptacja książki o tym samym tytule, napisanej przez Somana Chainaniego. Patrzę na film z punktu widzenia czytelnika i fana serii, który miał nadzieję, że Netflix zachowa baśniowość, humor i mroczne elementy oryginału. I część z tych rzeczy rzeczywiście uchwycono. Choć niektóre zmiany są pozytywne i sprawiają, że historia stała się czytelniejsza dla widza, to jedna drobna różnica sprawiła, że ekranizacja, choć piękna, fabularnie wypadła bardzo jednowymiarowo. To wyłącznie łady i przyjemny film. 
Fot. Materiały prasowe
Po ogłoszeniu castingu do Akademii Dobra i Zła miałam złe przeczucia. I część z nich niestety się sprawdziła. O ile Sophia Anne Caruso idealnie pasuje do swojej roli, to Sofia Wylie w ogóle nie przypomina książkowej Agaty. Choć zwykle to dla mnie żaden problem, to w tej historii wygląd głównych bohaterek odgrywał kluczową rolę. Jedna z nich była piękna, dlatego nadawała się na księżniczkę, a drugą wszyscy uważają za złą wiedźmę, ponieważ nie zachwycała urodą. To, że dziewczynki trafiły do innych zamków, wywołało prawdziwy skandal w oryginale. Wszyscy wierzyli, że księżniczki nie mogą być brzydkie, a Tedros uważał Agatę za odrażającą na początku historii. Podkreślało to, jak powierzchowna była Akademia Dobra i Zła, napędzało dynamikę pomiędzy bohaterami i dało im przestrzeń na rozwój: Sofia w końcu dostrzegła, że nie jest do końca dobra, a Agata zdała sobie sprawę, że choć kocha przyjaciółkę, daje jej się wykorzystywać.  Ten wstęp jest konieczny, by zrozumieć, co dokładnie zgrzytało mi w adaptacji. W filmie obie bohaterki są piękne, więc niemal całkowicie zostaje wymazany konflikt z ich przynależnością do przeciwnych domów. Tak, kilka razy Agata zostaje nazwana wiedźmą przez koleżanki, a Sofia upiera się, że jest dobra, ale nie wybrzmiewa to nawet w połowie tak mocno, jak w książce. I sprawiło to, że stały się dość jednowymiarowymi postaciami. W oryginale Agata była brzydka, ale mądra, błyskotliwa i dobra. Niczym Hermiona Granger pilnie studiowała magię i znała się na zaklęciach jak nikt inny. Jej piętą achillesową było to, że poświęcała własne szczęście, by zadowolić przyjaciółkę. Za to Sofia była samolubna i próżna. Zadawanie się z miasteczkowym dziwolągiem, czyli Agatą, postrzegała niejako jako pracę charytatywną, dzięki której miała większą szansę na trafienie do Akademii Dobra i zostanie księżniczką.
Jaguar
+21 więcej
Bohaterki w książce były barwne i ciekawe, więc czuję się zawiedziona ich filmowymi wcieleniami. Sophia Anne Caruso ma co prawda kilka momentów, podczas których może się wykazać. Naprawdę spodobała mi się jej charyzma na ekranie, a przerysowana momentami gestykulacja idealnie oddawała klimat historii, której sercem od zawsze był humor i przesada. Ale Sofia Wylie właściwie nie miała czego zagrać. Ciężko mi nawet powiedzieć, jaki charakter miała mieć filmowa Agata. Pozbyto się jej kompleksów, fascynacji magią, zostawiono jedynie przebłyski zdrowego rozsądku, którego brakuje wszystkim innym mieszkańcom Akademii Dobra i Zła. I nie znaleziono nic, czym można by zastąpić stare cechy w adaptacji. Wobec tego jedna z najciekawszych książkowych protagonistek stała się na ekranie bardzo jednowymiarowa i płaska.  Ta drobna zmiana w stosunku do oryginału wpłynęła na cały wydźwięk filmu. W momencie, w którym obie bohaterki są atrakcyjnie, zanika morał, że dobro nie zawsze musi być piękne, a zło brzydkie. Co prawda wciąż próbowano w produkcji zawrzeć ten przekaz, ale wypadł on niezwykle blado. Dostajemy kilka przemów, że dobro stało się próżne i powierzchowne, ale widz nie ma okazji się o tym w pełni przekonać, ponieważ Agata nie jest traktowana jak potwór ze względu na swój wygląd. By zarysować skalę problemu, wystarczy spojrzeć na Tedrosa. W książce ślepo wierzył w to, że to Sofia jest jego prawdziwą miłością, bo uważał, że wygląda jak księżniczka, a Agata praktycznie go odstręczała. Nie mógł dopuścić do siebie myśli, że to właśnie druga z bohaterek jest mu przeznaczona, obojętnie, ile znaków dostawał od losu. Książka pokazywała, jak próżne było dobro, a Agata była jedynym głosem rozsądku, który był w stanie dostrzec prawdziwy mrok Akademii Dobra i Zła. W filmie raz pada zdanie, że Sofia była uważana za brzydką w Gawaldonie, ktoś przebąkuje o tym, że Dobro stało się powierzchowne, ale nic z tego nie wybrzmiewa, ponieważ wymazano to, co diametralnie różniło te dwie bohaterki i wpływało na ich relacje z innymi. 
Fot. Netflix
Żeby nie było, że jako czytelnik czepiam się zmian w stosunku do oryginału jedynie dla zasady. Oczywiście były pewne różnice, które mi się spodobały. Nacisk na wątek Gregora, zmiana relacji Lady Lesso z Rafalem, dzięki której nie został wprowadzony kolejny rozbudowany wątek – to tylko niektóre z nich. Na ich przykładzie widać, że wprowadzenie niektórych zmian było konieczne ze względu na obszerność tekstu źródłowego, którego nie sposób byłoby zawrzeć nawet w dwa razy dłuższym filmie. I twórcom kilkukrotnie udało się przerobić coś tak, by było bardziej zrozumiałe dla nowych widzów i nie przeciągało akcji. Zmianą było też wprowadzenie Agaty do pokoju z licznymi współlokatorkami, co zaowocowało krótką sceną, gdzie wszystkie księżniczki wstają i witają się z bohaterką. A ta wyglądała pięknie i idealnie wprowadza widza w klimat Akademii Dobra. Problematyczne są jedynie te zmiany, które niczemu nie służą, nie pomagają lepiej przenieść historii z języka literackiego na język filmowy, nie poprawiają błędów z książekAkademia Dobra i Zła ma wiele zalet. Część obsady została dobrana idealnie. Charlize Theron jest perfekcyjną, pełną charyzmy Lady Lesso. Ogląda się ją z wielką przyjemnością. Bardzo podobał mi się także Hort, który zachował ducha oryginału i wyróżniał się na tle reszty bohaterów, choć nie odgrywał żadnej ważnej roli. Wiem, że część widzów może narzekać na to, jak teatralnie wypada gra aktorów, ale idealnie pasuje to do tej kiczowatej, niemal satyrycznej historii. Twórcy i tak wstrzymali się, by nie dodać na przykład słynnej sceny z bąkiem Agaty, na tle której komiczny przemarsz Sofii z filmu wydaje się mniej żenujący.
Akademia Dobra i Zła powinna być przerysowana – taki jej urok! Aktorzy naprawdę postarali się, by wypadło to dobrze. Nie mogę się także przyczepić do humoru, który najbardziej błyszczał podczas licznych wpadek Gregora. Pozytywnie zaskoczyła mnie też strona wizualna filmu, bo naprawdę ciężko jest oddać wszystkie cudowności z książek (bez budżetu, jaki ma chociażby Gra o Tron: Ród Smoka). Tak naprawdę CGI biło po oczach jedynie przy pokazywaniu wilczych strażników, ale poza tym same zamki, obszerne sale czy bohaterowie prezentowali się wspaniale. Jestem fanką kostiumów i sukienek, które obudziły we mnie dziewczynkę zakochaną w kreacjach głównej bohaterki Zaczarowanej. Warto obejrzeć film tylko po to, by nacieszyć tym oczy.  Na zakończenie warto wspomnieć, że choć elementy komediowe zostały całkiem nieźle przeniesione na ekran, to adaptacja nie jest nawet w połowie tak mroczna jak oryginał – a kontrast pomiędzy dziecięcą naiwnością i bajkowością a klimatem rodem z braci Grimm był dla mnie od zawsze największą zaletą serii. I chyba wiem, dlaczego tak się stało. Nie wydaje mi się, żeby twórcy bali się tych wątków, skoro zawarli salę tortur, zabójstwo jednego z uczniów i tym podobne sceny. Według mnie zwyczajnie zabrakło im czasu. Największą krzywdą, jaka spotkała adaptację, to fakt, że zrobiono ją w formie filmu, a nie serialu. Dłuższa forma pozwoliłaby widzowi naprawdę zaangażować się w ten świat, poznać mechanizmy działania Akademii Dobra i Zła. To wręcz idealny materiał na wieloodcinkową serię, podczas której lepiej poznajemy licznych uczniów. Przecież Następcy pokazali, że ludzie są zafascynowani potomstwem znanych bohaterów z bajek! Ciężko mi przeżyć to, że zmarnowano ten potencjał. Mimo to liczę, że – tak jak zapowiadał reżyser – powstanie z tego przynajmniej filmowa franczyza i już niedługo dostaniemy Świat bez książąt
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj