Disney konsekwentnie realizuje obraną politykę ponownego kręcenia wszystkich swoich klasycznych animacji w aktorskich wersjach. Po Księdze Dżungli oraz Pięknej i Bestii przyszła pora na Aladyna. Jak wyszło? Zapraszamy do przeczytania naszej recenzji.
Opowieść o ulicznym złodziejaszku, który został posiadaczem magicznej lampy z niebieskim Dżinem w środku, znają chyba wszyscy. Dzięki genialnej pracy dubbingowej
Robina Williamsa film ten stał się wielkim hitem, a aktor powtórzył swój występ jeszcze w kontynuacji pod tytułem
Aladyn i król złodziei. W polskiej wersji godnie zastąpił go Krzysztof Tyniec. 27 lat później Disney wraca do tej historii, by opowiedzieć ją na nowo w wersji aktorskiej. Na fotelu reżysera zasiadł
Guy Ritchie, a w najpotężniejszą magiczną istotę na Ziemi wcielił się
Will Smith. Aktor z góry wiedział, że kreacji Williamsa nie przebije. Stara się więc stworzyć własną wersję Dżina i kiepsko mu to wychodzi. Nie ma odpowiedniej charyzmy ani też tak zwariowanego poczucia humoru, by odpowiednio sportretować istotę, która w wersji animowanej była miksem popkultury. W końcu ta postać często cytowała teksty z Rambo i Rocky’ego czy naśladowała Jacka Nicholsona. W wersji aktorskiej z oczywistych przyczyn takie nawiązania były niemożliwe do wykonania. Niestety, Smith nie znalazł złotego środka, by tę lukę w osobowości Dżina zapełnić. Scenarzyści, czyli Ritchie i August, próbowali bardziej uczłowieczyć tego bohatera. Wprowadzają nawet postać służki, w której ten ma się zakochać. I może na papierze ten wątek wyglądał zabawnie, ale jego realizacja okazała się strasznie stereotypowa. Oto Aladyn próbuje podbić serce księżniczki, a jego przyjaciel stara się uwieść jej najlepszą przyjaciółkę, która też jest jej służką.
Aladyn został także wyprany z dużej części humoru. Sarkastyczna postać Iago, która niewyparzonym dziobem była w stanie przykryć samego Dżafara, w tej wersji została sprowadzona do powtarzającej wypowiadane przez innych kwestie papugi. Podobnie jest z Abu, który pojawia się generalnie tylko wtedy, gdy trzeba coś komuś ukraść.
W filmie nie czuć w ogóle ręki Guya Ritchiego. Nie ma tu częstych wstawek slow motion czy innych zabiegów wizualnych, z których słynie ten reżyser. Jakby produkcję stworzył ktoś inny i tylko podpisał ją nazwiskiem Ritchego.
Disney wprowadza
Aladyna w dwóch wersjach językowych. Ja widziałem ją w polskim dubbingu i jestem rozczarowany. Liczyłem, że usłyszę głos Krzysztofa Tyńca, do którego zostałem przyzwyczajony, oglądając trzy pełnometrażowe filmy i kilka sezonów serialu, ale okazuje się, że dystrybutor miał inny pomysł na Dżina. Do tej roli wybrano Grzegorza Małeckiego, który kompletnie do tej postaci nie pasuje. Przy tej okazji zacząłem się zastanawiać, czy taka zmiana nie czeka nas również w nadchodzącym wielkimi krokami Królu Lwie. Jestem ciekaw, czy Timon i Pumba przemówią głosami duetu Tyniec-Kamiński. Byłaby to wielka szkoda, gdyby się tak nie stało.
Nowa bajka wytwórni Myszki Miki nie zachwyca również wizualnie. Całość jest jakaś przekoloryzowana i sztuczna. Rozumiem, że twórcy postawili na bollywoodzki styl, ale całość przywodziła mi na myśl raczej turecką telenowelę pokazywaną przez TVP, a nie amerykańską produkcję za grube miliony.
Od początku jestem zdania, że Disney kompletnie niepotrzebnie zabiera się za ponowne ekranizowanie swoich największych hitów w wersjach aktorskich i po tym seansie bardziej umocniłem się w tym przekonaniu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h