Po co komu wprowadzenia, po co komu powolne, toporne inauguracje, jeśli można już w pierwszych sekundach wrzucić widza w świat tak odrealniony, a zarazem fascynujący, że trudno oderwać od niego wzrok. W ósmej części American Horror Story serial ma już tak dopracowaną stylistykę, że trudno znaleźć tu choć jeden niepasujący element. Od ścieżki dźwiękowej, przez oprawę wizualną, aż po fabułę i poszczególne dialogi – wszystko jest tu perfekcyjnie zgrane i pasuje do siebie jak ulał. Najbardziej w oczy rzucają się barwy, stroje i scenografia. Ścieżka dźwiękowa również imponuje. Taka konwencja  wita nas już na początku, sprawiając, że nie trzeba być estetą, aby dać się porwać wizji artystycznej Ryan Murphy. Sama fabuła jest doskonałym dopełnieniem powyższych zalet. Co ciekawe nie ma ona żadnych zawiłości i jest prosta jak budowa przysłowiowego cepa. Świat staje w obliczu nuklearnej zagłady. Wydarzenia śledzimy z perspektywy dwóch grup bohaterów. Z jednej strony mamy bogatych i zepsutych, którym udało się wykupić majątkiem od nuklearnej śmierci, a z drugiej młodych, niewinnych, którzy zostali wybrani, ze względu na swoje intelektualne predyspozycje. To właśnie te osoby, w drugiej połowie odcinka spotykają się w pewnym tajemniczym miejscu, w celu utworzenia zalążka społeczeństwa po apokalipsie. Mimo że bohaterowie są pozornie bezpieczni, w praktyce zbierają się nad nimi czarne chmury. Zło nie śpi, szczególnie to ukryte głęboko w ludziach. Bardzo szybko zostajemy wrzuceni w duszną, klaustrofobiczną atmosferę, wraz z bohaterami dramatu. W schronie, będącym niegdyś budynkiem elitarnej szkoły dla bogatych chłopców (nie pytajcie, czemu znajduje się on pod ziemią) spotykają się dziwaczne postacie. Większość z nich jest mało sympatyczna i dość odpychająca. Evan Peters gra zmanierowanego fryzjera, a Leslie Grossman bogatą, rozpieszczoną i bardzo głupiutką lalę, będącą skrzyżowaniem Paris Hilton i Kim Kardashian. Wszystkich i tak przebija Joan Collins, parodiująca z wdziękiem samą siebie. Schronem zarządza natomiast diaboliczna Wilhemina Venable (Sarah Paulson), która jak na razie pełni rolę głównego czarnego charakteru. Podobnych postaci jest więcej. Każda z nich reprezentuje pewien stereotyp, dostarczając przy okazji nam dużo rozrywki. Nowy AHS, mimo że ma cechy prawdziwego horroru, w pierwszym odcinku śmieszy jak mało która komedia. Te paskudne postacie są tak przerysowane, że aż trudno zachować powagę, słuchając ich pretensjonalnych dialogów. Twórcy musieli nieźle się bawić, kręcąc sceny z udziałem tych bohaterów. W ogóle w wielu miejscach puszczają oczko do fanów popkultury, pozwalając sobie na zmyślne postmodernistyczne zagrania. Bardzo umiejętnie używają też cech gatunkowych kina grozy, budując nastrój przy pomocy kostiumów (maski gazowe przypominające nakrycia twarzy lekarzy walczących z dżumą) czy scenografii (wygląd schronu zainspirowany gotykiem). Czarne poczucie humoru ("Stu is stew" - bezdyskusyjny tekst odcinka), w połączeniu z tymi popkulturowymi igraszkami tworzy obraz, którego po prostu nie da traktować się na poważnie. Prowadzenie opowieści w ten sposób jest zbawienne dla formatu, któremu zdarzało się w przeszłości nie trafiać z pomysłami. W premierowym odcinku Apokalipsy wszystko działa jak należy i podczas seansu ani przez moment nie odczuwamy monotonii, mimo że przecież całość poskładana jest z dobrze znanych nam klocków. Tak właśnie wygląda dobrze działająca postmodernistyczna sztuka. Pierwszy odcinek, mimo humoru, w odpowiednich momentach potrafi też uderzyć w poważniejsze tony. System społeczny funkcjonujący w schronie to czystej krwi nazizm, a relacja łącząca Wilhelminę z postacią graną przez Kathy Bates jest dużo bardziej skomplikowana, niż na pierwszy rzut oka widać. Potencjał, jaki daje konwencja horroru, nie został jak na razie muśnięty, ale już czuć, że twórcy szykują dla nas coś specjalnego. Nastrój czegoś większego unosi się w powietrzu. To nie będzie jedynie kameralna opowieść o bohaterach walczących o życie w klaustrofobicznych pomieszczeniach, a epicka postapokaliptyczna, wielowątkowa historia. Już w pierwszym odcinku czuć ducha The Stand Stephen King czy Swan Song vol. 1 Robert McCammon. Mimo że bohaterom oszczędzono zmagania się ze skutkami armagedonu, ich rychłe wyjście na zewnątrz to tylko kwestia czasu. Premierowy odcinek w umiejętny sposób zarysowuje niezbyt skomplikowaną fabułę, sugerując oglądającym, że to, co widzimy na ekranie, to jedynie czubek góry lodowej. Wszystko wskazuje na to, że po raz kolejny ideę opowieści spod znaku AHS będą stanowić mroczne sekrety bohaterów i wszechobecne tajemnice. W przeciągu całego sezonu dostaniemy ich z pewnością wiele. Pytanie, czy rozwiązanie okaże się satysfakcjonujące, czy raczej utonie w morzu absurdów. Pierwszy epizod bardzo dobrze rokuje. Czekamy na więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj