Tym razem akcja Amerykańskich Bogów przenosi się poza Lakeside, a na scenę powracają nowe bóstwa. Poziom serialu zauważalnie spada, ale da się dostrzec pewne światełko w tunelu. Jest nim Marilyn Manson.
W najnowszym epizodzie Amerykańskich Bogów bardzo dużo się dzieje. Odcinek wypełniony jest po same brzegi akcją. Bijatyki, krwawe tortury, wybuchy, pożary – to tylko część szaleńczej estetyki, którą niespodziewanie zaserwowali nam twórcy. Co więcej, piąta odsłona jest bardzo efektowna. Tu i ówdzie pojawiają się interesujące efekty wizualne, a dynamiczne sceny walk czy eksplozji są pokazywane w zwolnionym tempie. Amerykańscy Bogowie prężą muskuły, ale poziom opowieści nieco spada. Nie jest to znacząca obniżka formy, jednak zdecydowanie zauważalna. Przyczyny tego należy upatrywać w opuszczeniu przez Cienia Lakeside i jego ponownym włączeniu się w sprawy Nieśmiertelnych. Znów twórcy uderzają w górnolotne tony, zapominając, że najlepsze są opowieści o zwykłych ludziach.
W piątym epizodzie toczy się równolegle kilka ważnych wątków. Razem z Cieniem i Techno-chłopcem poszukujemy Bilquis. Bogini miłości jest przetrzymywana przez ludzi Billa Sandersa (skrzyżowanie Billa Gatesa oraz Steve’a Jobsa) i brutalnie przesłuchiwana. Wednesday realizuje makiaweliczny plan uratowania swojej dawnej miłości i całkiem nieźle mu to wychodzi. Laura natomiast bardzo niespodziewanie powraca na Ziemię i wszystko wskazuje na to, że ponownie będzie włóczyć się w tę i we w tę, generując dłużyzny i nic niewnoszące do akcji sekwencje. Na dokładkę dostajemy jeszcze Worlda, który ponownie przybiera postać Crispina Glovera, a następnie włącza się w bieg wydarzeń. Mimo całej sympatii dla portretującej do tej pory tę postać Dominique Jackson, jakoś cieplej zrobiło mi się na sercu, gdy za lejce znów chwycił Glover. Jego Mr. World ma styl i nie chodzi tu tylko o świetnie prezentujący się "retro kapelusz". Pan Świat jeszcze nas w tym sezonie zaskoczy. Wszystko wskazuje na to, że nie tylko Glover i Jackson będą go portretować.
Równolegle prowadzone wątki są niczym wypełniony powietrzem balon. Na pierwszy rzut oka fabuła prezentuje się imponująco, jednak po głębszej wiwisekcji da się zauważyć, że nic wartościowego w tym nie ma. Relacja Cienia i Techno-chłopca pozostawia wiele do życzenia. Pierwszy znów staje się bezbarwny, a drugi irytuje tak samo, jak w poprzednim sezonie. Pseudo-kryminał, w który zostają wrzuceni bohaterowie, nie prowadzi do niczego konkretnego, a interakcje między nimi nie są ani ciekawe, ani pomysłowe. Wątek Bilquis ma charakter retrospektywny, jednak nie jest to konkretna historia, a zbiór wizji i rytualnych doświadczeń. Ponownie, nie ma w tym nic nadzwyczajnego – ot, imaginacje obrazujące dawną wielkość starszych bogów. Zupełnym kuriozum jest natomiast segment z udziałem Laury, która tak ładnie nam się rozwinęła w poprzednim odcinku. Bohaterka w niesamowity sposób powraca na Ziemię i znów przyjmuje pozę znaną z drugiego sezonu. Zakochana i porzucona grzesznica ponownie rusza na odyseję po Stanach Zjednoczonych. Czy istnieje szansa, że dotrze w końcu do jakiegoś interesującego miejsca?
Najciekawsze wydarzenia toczą się tym razem u Wednesdaya, a to za sprawą niejakiego Johana Wengrena, w którego wciela się Marilyn Manson. Warto zwrócić uwagę na tę kreację, bo jak donoszą media branżowe, postać ta już nie pojawi się w serialu (ze względu na obyczajowe kontrowersje Manson zostanie wycięty z dalszych odcinków). Johan Wengren to wokalista blackmetalowego bandu. Muzyk stracił właśnie „braci” z zespołu. Ekipę wymordowano i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zrobił to sam Johan pod wpływem jednej ze swoich szaleńczych pomroczności. Wengren to przezabawna postać, która nadaje kolorytu opowieści. Manson po raz kolejny doskonale spisuje się jako epizodyczny bohater (pamiętacie jego występ w Synach Anarchii?) i w wyśmienity sposób parodiuje postawę ideologiczną metalowych muzyków podających się za pogan czy satanistów. Abstrahując już od przewinień Mansona, wielka szkoda, że portretowany przez niego bohater nie pojawi się już w serialu. W bieżącym odcinku jest on doskonałym generatorem chaosu oraz humoru. Idealne przeciwieństwo dla patetyzmu, któremu Amerykańscy Bogowie dość często ulegają.
Mimo nagromadzenia akcji, najnowszy odcinek wypada gorzej niż dwa poprzednie. Brakuje klimatu oraz miejsca na oddech pomiędzy poszczególnymi sekwencjami. Same wydarzenia nie imponują pomysłowością, a jeden segment w barze z udziałem Johana nie jest w stanie podciągnąć poziomu tej odsłony. Nie jest źle, ale mogłoby być zdecydowanie lepiej. Jak widać, jakość nie zawsze idzie w parze ze efektownością.