Bieżąca odsłona Amerykańskich Bogów jest niczym płonący ludzki korpus spadający z nieba na środek drogi – nie ma w tym ani krzty logiki i sensu. Tak rozpoczyna się siódmy epizod. Zwiastun gorących wydarzeń szybko okazuje się jedynie znakiem dymnym. Twórcy wzięli sobie chyba zbyt głęboko do serca zasadę mówiącą o tym, że we współczesnych produkcjach streamingowych już w pierwszych sekundach szokujące wydarzenie musi przykuć do ekranu widza. W innym wypadku szybko straci zainteresowanie i przełączy się na kolejny serial. Wraz z takimi sytuacjami musi jednak podążać fabuła, a tutaj niestety napięcie opada w trybie wręcz ekspresowym. Nie ma wątpliwości, że miałkość bieżącej odsłony związana jest z raptownym wycięciem postaci granej przez Marilyna Mansona. To Johan Wengren znajduje się tym razem w centrum wszystkich wydarzeń. Jak jednak opowiedzieć historię skoncentrowaną wokół tego bohatera, bez możliwości jego ukazania? Należy pociąć materiał, przemontować go na chybcika, a samą postać zastąpić bliżej nieokreślonym indywiduum. Dlaczego Johan zamienił się w potwora? Czemu postradał zmysły i zaczął zabijać wyznawców Odyna? Na te pytania finalnie padają odpowiedzi, ale przedstawione są w tak nieczytelny i pośpieszny sposób, że mniej uważnemu widzowi może uciec to, co najważniejsze. Dla twórców nie ma to jednak znaczenia, bo ich celem nie jest przedstawienie historii w jak najciekawszy sposób, ale szybkie i sprawne pozbycie się Marilyna Mansona z formatu. Niestety i na tym polu twórcy ponoszą porażkę, efektem czego otrzymujemy jeden z najsłabszych epizodów w historii Amerykańskich Bogów.
Starz
Pomijając nieszczęsnego Johana, najważniejsze wątki odcinka koncentrują się na: młodocianym złodzieju kobiecej bielizny, pląsającej w ferii barw Bilquis, czarodziejskich sztuczkach Cienia oraz niespodziewanie bezkompromisowym Salimie. Można zapomnieć o enigmatycznej i wielowarstwowej epopei Neila Gaimana. W najnowszym epizodzie Amerykańskich Bogów slapstick spotyka tani romans i telenowelę. Niestety taki kierunek niweczy wszystko to, co na początku sezonu nieźle rokowało. Przykładowo, Lakeside traci swoją magię. W miejsce małomiasteczkowych dziwactw pojawia się zakochany Cień w jacuzzi, który siłą umysłu sprowadza dla wybranki płatki śniegu. Romantyzmu w tym jak na lekarstwo, chyba że ktoś lubi fantastyczne teen dramy. Aż żal patrzeć jak w każdej z historii marnowane są cenne minuty ekranowe. Salim i Laura na spotkaniu u Danny’ego Trejo, zamiast przejść od razu do rzeczy i wpaść w wir akcji, prężą muskuły, przerzucając się kąśliwymi uwagami. Twórcy dbają o to, żeby widzom czasem nie uciekło, że to Mr. World rozdaje karty. Serwują więc łopatologiczną metaforę, podczas której foka pożera pingwina. Wątek Bilquis kokietuje nas interesującą kolorystyką i choreografią, ale segmenty na sali tanecznej trwają zdecydowanie zbyt długo i w dużej mierze są przegadane. Pewne ważne informacje na temat losu Cienia zostają rozrzedzone przez nic niewnoszące do fabuły dialogi i kolejne proste do odczytania wizje. Można odnieść wrażenie, że twórcy wpychają elementy symboliczne do opowieści na siłę – tak, żeby podtrzymać obrany w pierwszym sezonie kierunek. Na tym etapie opowieści nie są to już jednak głębokie parabole, a zwykłe surrealistyczne iluzje odnoszące się do tego, co przed chwilą zobaczyliśmy.
Starz
+4 więcej
Zastanawiająca jest funkcja fabularna Cordelli. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że odgrywa istotną rolę w toczących się wydarzeniach. Jest ona jednak tak bezbarwną i mało interesującą postacią, że trudno traktować ją jako fundament, na którym budowana ma być mitologia Amerykańskich Bogów. Bohaterka bez osobowości, zmieniająca swoje nastawienie zależnie od sytuacji, w jakiej się znajduje. Na początku sezonu wyciągnięto ją jak królika z kapelusza i teraz bez żadnej podbudowy charakterologicznej i fabularnej robi się z niej główną bohaterkę opowieści. Mało to wiarygodne. Dodatkowo przypomina ona mocno Cienia na początku jego podróży z Odynem. To nie jest dobra wróżba dla tej postaci, bo dobrze wiemy, jak miałkim bohaterem stał się pan Shadow Moon. Jedna z najbardziej żenujących scen w odcinku przedstawia sytuację, w której szukający Johana Odyn odwiedza jego potencjalną lokalizację, a następnie odchodzi, stwierdzając, że uciekiniera tam nie ma. Sekwencja trwa kilka dobrych minut, ma rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie, a finalnie okazuje się całkowicie zbyteczna. W takim właśnie rytmie toczy się cały odcinek. Wygląda to tak, jakby ktoś na ślinę posklejał wszystkie wątki, licząc, że stworzą logiczną całość, a odbiorca nie zauważy mankamentów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj