Amerykańscy Bogowie - sezon 3, odcinek 7 - recenzja
W najnowszym odcinku Amerykańscy Bogowie zaliczają porażkę na pełnej linii. To narracyjny i fabularny chaos, w którym nic nie trzyma się kupy.
W najnowszym odcinku Amerykańscy Bogowie zaliczają porażkę na pełnej linii. To narracyjny i fabularny chaos, w którym nic nie trzyma się kupy.
Bieżąca odsłona Amerykańskich Bogów jest niczym płonący ludzki korpus spadający z nieba na środek drogi – nie ma w tym ani krzty logiki i sensu. Tak rozpoczyna się siódmy epizod. Zwiastun gorących wydarzeń szybko okazuje się jedynie znakiem dymnym. Twórcy wzięli sobie chyba zbyt głęboko do serca zasadę mówiącą o tym, że we współczesnych produkcjach streamingowych już w pierwszych sekundach szokujące wydarzenie musi przykuć do ekranu widza. W innym wypadku szybko straci zainteresowanie i przełączy się na kolejny serial. Wraz z takimi sytuacjami musi jednak podążać fabuła, a tutaj niestety napięcie opada w trybie wręcz ekspresowym.
Nie ma wątpliwości, że miałkość bieżącej odsłony związana jest z raptownym wycięciem postaci granej przez Marilyna Mansona. To Johan Wengren znajduje się tym razem w centrum wszystkich wydarzeń. Jak jednak opowiedzieć historię skoncentrowaną wokół tego bohatera, bez możliwości jego ukazania? Należy pociąć materiał, przemontować go na chybcika, a samą postać zastąpić bliżej nieokreślonym indywiduum. Dlaczego Johan zamienił się w potwora? Czemu postradał zmysły i zaczął zabijać wyznawców Odyna? Na te pytania finalnie padają odpowiedzi, ale przedstawione są w tak nieczytelny i pośpieszny sposób, że mniej uważnemu widzowi może uciec to, co najważniejsze. Dla twórców nie ma to jednak znaczenia, bo ich celem nie jest przedstawienie historii w jak najciekawszy sposób, ale szybkie i sprawne pozbycie się Marilyna Mansona z formatu. Niestety i na tym polu twórcy ponoszą porażkę, efektem czego otrzymujemy jeden z najsłabszych epizodów w historii Amerykańskich Bogów.
Pomijając nieszczęsnego Johana, najważniejsze wątki odcinka koncentrują się na: młodocianym złodzieju kobiecej bielizny, pląsającej w ferii barw Bilquis, czarodziejskich sztuczkach Cienia oraz niespodziewanie bezkompromisowym Salimie. Można zapomnieć o enigmatycznej i wielowarstwowej epopei Neila Gaimana. W najnowszym epizodzie Amerykańskich Bogów slapstick spotyka tani romans i telenowelę. Niestety taki kierunek niweczy wszystko to, co na początku sezonu nieźle rokowało. Przykładowo, Lakeside traci swoją magię. W miejsce małomiasteczkowych dziwactw pojawia się zakochany Cień w jacuzzi, który siłą umysłu sprowadza dla wybranki płatki śniegu. Romantyzmu w tym jak na lekarstwo, chyba że ktoś lubi fantastyczne teen dramy.
Aż żal patrzeć jak w każdej z historii marnowane są cenne minuty ekranowe. Salim i Laura na spotkaniu u Danny’ego Trejo, zamiast przejść od razu do rzeczy i wpaść w wir akcji, prężą muskuły, przerzucając się kąśliwymi uwagami. Twórcy dbają o to, żeby widzom czasem nie uciekło, że to Mr. World rozdaje karty. Serwują więc łopatologiczną metaforę, podczas której foka pożera pingwina. Wątek Bilquis kokietuje nas interesującą kolorystyką i choreografią, ale segmenty na sali tanecznej trwają zdecydowanie zbyt długo i w dużej mierze są przegadane. Pewne ważne informacje na temat losu Cienia zostają rozrzedzone przez nic niewnoszące do fabuły dialogi i kolejne proste do odczytania wizje. Można odnieść wrażenie, że twórcy wpychają elementy symboliczne do opowieści na siłę – tak, żeby podtrzymać obrany w pierwszym sezonie kierunek. Na tym etapie opowieści nie są to już jednak głębokie parabole, a zwykłe surrealistyczne iluzje odnoszące się do tego, co przed chwilą zobaczyliśmy.
Zastanawiająca jest funkcja fabularna Cordelli. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że odgrywa istotną rolę w toczących się wydarzeniach. Jest ona jednak tak bezbarwną i mało interesującą postacią, że trudno traktować ją jako fundament, na którym budowana ma być mitologia Amerykańskich Bogów. Bohaterka bez osobowości, zmieniająca swoje nastawienie zależnie od sytuacji, w jakiej się znajduje. Na początku sezonu wyciągnięto ją jak królika z kapelusza i teraz bez żadnej podbudowy charakterologicznej i fabularnej robi się z niej główną bohaterkę opowieści. Mało to wiarygodne. Dodatkowo przypomina ona mocno Cienia na początku jego podróży z Odynem. To nie jest dobra wróżba dla tej postaci, bo dobrze wiemy, jak miałkim bohaterem stał się pan Shadow Moon.
Jedna z najbardziej żenujących scen w odcinku przedstawia sytuację, w której szukający Johana Odyn odwiedza jego potencjalną lokalizację, a następnie odchodzi, stwierdzając, że uciekiniera tam nie ma. Sekwencja trwa kilka dobrych minut, ma rozpoczęcie, rozwinięcie i zakończenie, a finalnie okazuje się całkowicie zbyteczna. W takim właśnie rytmie toczy się cały odcinek. Wygląda to tak, jakby ktoś na ślinę posklejał wszystkie wątki, licząc, że stworzą logiczną całość, a odbiorca nie zauważy mankamentów.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1976, kończy 48 lat
ur. 1974, kończy 50 lat