Po ostatnich odcinkach można było przewidzieć, że finał będzie bardzo rozczarowujący, niemniej chyba nikt nie spodziewał się tego, co zobaczył na ekranie. Choć Arrow nadal nie jest parodią seriali superbohaterskich, to pojawiło się parę takich scen, w których trudno było powstrzymać śmiech. W kilku, by dopełnić obrazu nędzy i rozpaczy, brakowało jeszcze Tulisi i Troskliwych Misiów, które potęgą swojej miłości pokonałyby Damiena Darhka. Ale po kolei. Już od pierwszej sceny, która zaczyna się w tym samym miejscu, gdzie zakończył się poprzedni odcinek, dostajemy festiwal absurdów i głupoty. Saga rodziny Felicity trwa w najlepsze, Darhk jest groźny jak zawsze (czyli wcale), a Oliver w ostatnich chwili wpada przez okno (przecież mieszkanie jest na którymś tam piętrze!), by wszystkich uratować. Co więcej, nagle w scenie starcia z Darhkiem pojawia się Diggle, nie wiadomo właściwie skąd. Koniec tej sceny, czyli wtargnięcie Ghostów, przepełnia czarę goryczy, a najgorsze jest to, że to dopiero początek. Scena w Arrow Cave będzie jedną z tych, których z pewnością nigdy nie zapomnę. Ukryta w czeluściach miasta baza, do której wstęp mają tylko nieliczni (czyli właściwie każdy, kto chce), nagle zostaje zaatakowana przez żołnierzy Darhka. OK, można zrozumieć, że w końcu odkrył, gdzie się cała drużyna ukrywa. Mnie najbardziej zastanowił jeden moment w całej tej scenie, w którym jeden z Duchów… spuścił się na linie! Z sufitu?! W tym momencie można było być całkowicie pewnym, że scenarzyści i producenci mają swoich widzów za idiotów. No url Dalej to już prawdziwa ostra jazda bez trzymanki. Przemówienie miłości Olivera, a później scena, w której całe miasto daje Green Arrow wiarę i nadzieję do tego, że pokona Darhka, prosi się aż o boską interwencję. Brakowało tylko słodkich kotków. Sceny walki natomiast obrażają nawet serial Mighty Morphin Power Rangers. Dodajmy do tego jeszcze 15 tysięcy bomb (nuklearnych!) wycelowanych w cały świat, które nagle znikają. Znaczy się, one wszystkie miały zostać zdetonowane w atmosferze (o czym jest w jednej ze scen nawet wspomniane), co miało uchronić cały świat przed śmiercią. Tylko czy scenarzyści słyszeli kiedyś o chmurze radioaktywnej? Zapomnieli, czym grozi wybuch nawet jednej, małej, tyci tyci bomby nuklearnej? Chyba że już od dawna cierpią na chorobę popromienną, co wnioskując po tym i wielu innych odcinkach Arrow, nikogo by właściwie nie zdziwiło. Nie ma co się czarować - tak złego czegoś chyba już dawno nikt nie widział. Nawet legendarny Ed Wood tchnąłby w to wszystko więcej sensu. Najgorsze w ostatnich odcinkach Arrow, na czele z finałowym, jest jednak to, że właściwie nie da się doszukać niczego pozytywnego, nawet na siłę. Było już wiele seriali lepszych lub gorszych, w których zawsze, choćby na siłę, można było się dopatrzeć jakiś pozytywów. W tym przypadku jest to niemożliwe, a stwierdzenie, że serial obniżył loty, to za mało. Nawet powiedzenie o ostrym pikowaniu nie oddaje tego, jak fatalny się stał. Producenci, scenarzyści, reżyserzy i sami aktorzy uczynili z Arrow coś, czego nie da się opisać bez rzucania przekleństwami. Zniszczyli markę nie tylko telewizyjną, ale i komiksową. Zaszkodzili wręcz twórcom komiksu o Zielonej Strzale, a zarząd Detective Comics prawdopodobnie jest bliski popełnienia seppuku. Teraz należy się modlić o to, aby piąty sezon (który, jak wiemy, jest cały czas w planach) ostatecznie nigdy nie powstał. Jeśli powstanie, to można w ciemno obstawiać, że Guggenheim i spółka dokonają czegoś nieprawdopodobnego – stworzą coś jeszcze gorszego. I niestety to jest bardzo prawdopodobne. Czytaj również: Fani Arrow wściekli po finale 4. sezonu Odautorskie postscriptum: Proszę o nieprzywiązywanie się za bardzo do wystawionej finałowi oceny 1/10. Niestety nasz portal nie posiada takiej skali, którą można by odpowiednio zobrazować, jak słaby był to odcinek, nad czym bardzo ubolewam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj