Skupienie się Team Arrow na szukaniu kogoś, kto przejmie spuściznę po Black Canary, sprawiło, że przynajmniej na jeden odcinek całkowicie odeszliśmy od głównego wątku Prometheusa. Gdyby serial zachował ciągłość emisji i nie miał przerw, byłoby to nawet wskazane. Niestety, w tym przypadku tak się nie stało i mimo wszystko cała historia była o wiele mniej wciągająca. Zresztą już w poprzednim odcinku nie wyglądało to najlepiej. Stąd też Second Chances oglądało się praktycznie bez obciążenia fabularnego – mogliśmy go potraktować troszeczkę jako zapychacz, jeśli nie wypełniacz pomiędzy poszczególnymi odcinkami. To nie oznacza, że fabuła nie ruszyła w ogóle do przodu, zwłaszcza, że udało się uzupełnić drużynę Green Arrow o nowego członka, który dzięki wybuchowi akceleratora cząsteczek w Central City zyskał płacz kanarka. Co ważne, jest to o wiele mocniejszy płacz, niż wydawała z siebie za pomocą urządzenia Laurel Lance, czy też jej sobowtór z innej ziemi – Black Siren. Sama historia tego, jak doszło do przekonania Dinah Drake do wstąpienia w szeregi Team Arrow, tak naprawdę nie była szczególnie wciągająca (choć trzeba przyznać, że poranne śniadania Olivera, Rene i Curtisa były całkiem zabawne). Warto było jedynie zapamiętać jedną ze scen walk Green Arrow z przestępcami, która jak na ten serial została zrealizowana bardzo widowiskowo. Widać było, że do tej sceny spece od choreografii walk szczególnie się przyłożyli. Szkoda, że takie momenty stanowią wyjątki w serialu. Tak jak mało absorbujący był wątek pozyskania nowego Kanarka, tak samo wyglądało wyciąganie Diggle’a z więzienia. Tu nie ma co się czarować – tak jak w poprzednim odcinku sceny w więzieniu, w których głównym aktorem widowiska był prawnik Adrian Chase, były naprawdę wciągające, tak teraz pan prawnik został zepchnięty do roli statysty, którego wręcz na siłę wpychano choćby na chwilę w daną scenę, by wyglądało to w miarę wiarygodnie. Szkoda, zwłaszcza w kontekście tego, że w Arrow naprawdę jest niewiele wybijających się aktorsko postaci. Retrospekcje z Rosji również nie oczarowały, mimo pojawienia się Talii. Owszem, dostaliśmy kilka ciekawostek, jak choćby to, że Yao Fei, który był pierwszym nauczycielem Olivera na wyspie Lian Yu, był właśnie uczniem Talii. Przy tej okazji dowiaduje się o tym, że istnieje możliwość utrzymania młodego ciała i to mimo słusznego już wieku. Poza Yao Fei’em nie było więc w tym wątku dla nas niczego nowego i wciągającego. Tak samo jak zemsta na jednym z najbliższych współpracowników Kovara, która realizacyjnie pozostawiała naprawdę wiele do życzenia. Co prawda historia Olivera sprzed powrotu do Starling City została lekko popchnięta do przodu, ale jak na razie straciła to, co miała najlepsze – Bratvę oraz właśnie Kovara. To, co mogło natomiast zaskoczyć, to przeszłość Felicity, która w świecie hakerów była prawdziwym guru. Tu należy szukać pewnego „pocieszenia” fabularnego, ponieważ pierwszy raz od dawna popularna Felka czymś zaskoczyła widza. Zapowiada się przy tym jej powrót do świata hakerów, a tym samym jej dawnych idei walki z szeroko rozumianym systemem. O ile tego wątku zwyczajnie zaraz nie zarzucą w morzu innych, nieważnych historyjek. Odcinek numer 11 piątego sezonu nie porwał, ale też nie miał ku temu podstaw. Wszystko, co widzieliśmy dobrego w poprzednich odcinkach, w tym zostało zaprezentowane bez odpowiedniej dbałości nie tyle o szczegóły, co o konsekwentność w stosunku do poprzednich odsłon Arrow. Powoli zaczyna to przypominać równię pochyłą, ponieważ od powrotu po kilkutygodniowej przerwie jak na razie nie uświadczyliśmy odcinka, który powaliłby nas na kolana. Zresztą kto jeszcze pół roku temu spodziewałby się, że będzie można narzekać na słabszy odcinek Arrow, który w poprzednich dwóch sezonach zapewne uznalibyśmy za jeden z lepszych. To tylko dowód na to, że naprawdę mamy do czynienia z dobrym sezonem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj