Środek ciężkości Arrow zdecydowanie się przesunął na poboczne historie. Tym razem dostaliśmy odcinek, w którym Oliver „wraca” do Bratvy. Wszystko po to, aby Diggle mógł zemścić się na generale, który chciał go wrobić w zbrodnie wojenne.
Arrow jak na razie odszedł od głównego wątku związanego z Prometheusem, na czym cała produkcja zwyczajnie traci. Nic tak w tym sezonie nie wciągało, jak właśnie wątki z głównym przeciwnikiem. Wyjątek stanowił cały crossover Arrowverse, ale to już była kompletnie inna bajka. Nie da się ukryć, że wątki związane z Bratvą były jednymi z najprzyjemniejszych w tym sezonie. Z chwilą, gdy Oliver zaczął stawiać pierwsze kroki pod okiem Talii na drodze do zostania Zieloną Strzałą, retrospekcje już tak wciągające nie są (choć trzeba przyznać, że sceny, kiedy Olie dosłownie w locie wali strzałami gdzie popadnie, były naprawdę efektowne), dlatego przeniesienie akcji do Rosji można było uznać za pewną rekompensatę. Pewną, bo do doskonałości jeszcze sporo brakowało.
Na pewno w tym wszystkim bronią się wątki z Anatolym – bratem krwi Olivera. Grający go David Nykl kradł praktycznie każdą scenę (no, może poza jedną, kiedy stanął przed tymczasowym centrum operacji Team Arrow), w której się pojawił. Przeciwwagą dla niego był Diggle, który zachowywał się jak opętane chęcią posiadania wymarzonej zabawki dziecko. Jego nienawiść i wściekłość były wyolbrzymione aż do granic możliwości. Aktorzy wcielający się w poszczególne postacie (włącznie z drewnianym Stephenem Amellem) często niewiele mają wspólnego z dobrą grą aktorską (czasem nawet w ogóle z grą aktorską), dlatego dobrze jest, kiedy nie próbują w ogóle grać. Bo potem wychodzi to tak, jak wychodzi.
Przeniesienie akcji do Rosji nie wypadło rewelacyjnie, ale nie było też złe. Momentami akcja potrafiła i wciągnąć, i zaciekawić. Sama fabuła natomiast prezentowała się dość średnio – wyglądało to trochę jak balansowanie na granicy kiczu i teen dramy, gdzie producenci ewidentnie nie potrafili znaleźć odpowiedniego środka ciężkości. W to wszystko całkiem nieźle wpasowała się Dinah, która jest nowym Kanarkiem – choć przyjemnie się na nią patrzy, to trzeba uczciwie przyznać – gra niemniej drętwo jak reszta (na marginesie – ze swej mocy Dinah korzysta od trzech lat i dopiero teraz uczy się ją opanować?).
Zaskoczeniem był natomiast sam finał i wchłonięcie przez kostium Rory'ego mocy wybuchu bomby atomowej. Pomijając już kwestię bardzo naciągniętego rozwiązania (w ogóle akcja wokół hangaru zasłużyła na podkład śmiechu z sitcomu), interesująca jest przyszłość samego Ragmana, do którego można było czuć największą sympatię ze wszystkich nowych członków Team Arrow. Oby w kolejnych odsłonach serialu go nie zabrakło, bo zwyczajnie szkoda byłoby jego postaci.
Uwagę w odcinku
Bratva zwraca jeszcze jedna rzecz – brak konsekwencji w prowadzeniu fabuły. Oczywiście doświadczaliśmy tego już niejednokrotnie, ale gdy twórcy nie przeładowywali odcinka wieloma wątkami –
Arrow oglądało się naprawdę dobrze. Nie mieliśmy poczucia przekombinowania na siłę, tak jak w czwartym sezonie, niemniej tym razem ten powiew przeszłości zaczął dość mocno chłodzić. Bo też nagle w odcinku zjawia się kompletnie pominięta w ostatnich epizodach Susan Williams, która pojawia się jak gdyby nigdy nic, do tego lądując jeszcze w łóżku z Olivierem. Podobnie jest z Quentinem Lancem – pojawia się niczym syn marnotrawny, którego braku tak naprawdę nikt z widzów nawet nie zauważył. Jeśli więc twórcy nie skupią się na małej liczbie wątków, to wkrótce serial nawiąże do swoich najgorszych momentów, a byłoby szkoda, ponieważ pierwsza połowa sezonu była naprawdę przyjemna w odbiorze.
Podsumowując
– Bratva była całkiem niezłym odcinkiem. Poziomem było mu jednak bliżej do niechlubnego czwartego sezonu (przez sztuczne nagromadzenie wielu wątków) niż do dobrego piątego. Oby to był tylko chwilowy spadek.
Źródło: Cate Cameron/The CW
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h