Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Już kiedyś zresztą w kontekście serialu
Arrow tego stwierdzenia użyłem i znów powraca jak bumerang. W tym sezonie widzimy jak na razie odwrotność tego stwierdzenia i parafrazując, poznaliśmy mężczyzn, którzy dobrze zaczęli, ale fatalnie kończą. Bo też dwa ostatnie odcinki dają coraz mniejszą nadzieję na, używając potocznego i popularnego stwierdzenia, epicki finał. Odcinek zatytułowany
Honor Thy Fathers obnażył to w drastyczny i niestety śmieszny sposób. Bo kto by pomyślał, że do złapania tak groźnego przeciwnika, jakim stał się Adrian Chase, wystarczy ckliwa pogadanka o tajemnicach ojców? Scena, w której niczym rażony gromem Prometheus ugina się pod ciosami słów Olivera jest... no infantylna, bo innych epitetów aż wstyd po prostu użyć. Naturalnie można to też złożyć na karb wspomnianego we wstępie formatu 23-odcinkowego, niemniej pewne standardy powinny być zachowane. Bo przecież w pierwszej połowie sezonu było tak dobrze....
Złapanie Chase'a zostało oczywiście odtrąbione z należytym zadęciem i patosem burmistrza Star City i to też pokazuje, jak nieumiejętnie twórcy próbują grać na emocjach widza, spłaszczając je do cna. Niestety, ale to samo dotyczy Wild Doga i sprawy jego córki. Guggenheim i spółka nie raz udowodnili, że w kwestii wątków dramatycznych trawi ich fatalna indolencja i nie powinni się za takie tematy brać w ogóle, podobnie jak nie powinni wracać do kwestii Olicity. Ten wątek jest jak złe wspomnienie poprzednich sezonów i mocno potrafi zdeterminować odbiór całości.
Źródło: Jack Rowand/The CW
Naturalnie samo złapanie Chase'a nie było końcem historii i musiało zdarzyć się coś, co zmieniło ten stan rzeczy. W odcinku
Missing okazało się, że zmieniają to trzy fakty: Black Siren, Artemis oraz Talia al Ghul, które wyłapały praktycznie całe Team Arrow jak dzieci. I nie, to nie pokazało, jak słabych pomocników dobrał sobie Oliver, bo mimo wszystko zdołaliśmy poznać wartość każdego z nich i wiemy, że taka Dinah Drake to twarda, nie dająca sobie dmuchać w kaszę babka. Niestety twórcom zależało bardzo mocno, aby spiąć klamrą zaplanowaną na pięć sezonów historię Zielonej Strzały, co samo w sobie jest bardzo fajnym zamysłem, ale realizacyjnie wypada to niestety bardzo słabo. Podobnie kwestia pojednania Malcolma z Oliverem. Merylin pojawia się praktycznie znikąd. Niespodziewany, nieproszony i z poczuciem, że jest tak naprawdę zbędny w tej historii, ale że koniecznie 4 plus 4 musi się zgadzać, więc kogoś w tę historię trzeba było wciągnąć. Dlatego też powraca siostra Talii – Nyssa, a przede wszystkim wyczekiwany od wielu sezonów Slade Wilson i chyba obecność tego ostatniego była jedyną rzeczą, która naprawdę mogła ucieszyć.
Co nie zagrało jeszcze? Uwolnienie się Adriana z więzienia ARGUS. Do bólu przewidywalne, przez co niezbyt wciągające. Sceny walk (czy aby na pewno tak to należy nazwać?) znów wróciły na żenujący, baletowy poziom, potęgując tylko niezbyt dobre wrażenie. W tym wszystkim jednak można odnaleźć pewien plus. To retrospekcje (swoją drogą zawsze kiedy retrospekcje prezentują nawet niezły poziom, to reszta sięga dna), które również są swoistą klamrą spinającą całą historię. Powrót Kovara również dodał temu wszystkiemu smaczku. Co prawda swoje pięć minut miał już o wiele wcześniej, niemniej lepszy on niż niż często pozbawione logiki obecne wydarzenia.
Trudno na dzień dzisiejszy oczekiwać, aby finał spełnił oczekiwania widzów i był tym, czym pierwsza część sezonu. Nie widać ani grama sensownego pomysłu na rozegranie finałowych scen. Obawiam się, że poziom walk będzie również niezbyt wysoki. Szkoda, ponieważ
Arrow w tym sezonie przez długi czas dawał nadzieję na to, że całkowicie zmyje plamę po poprzednich dwóch sezonach. Żeby być uczciwym – częściowo się to udało. Szkoda właśnie, że tylko częściowo...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h