Potencjalny twist zasugerowany w ostatniej odsłonie Arrow szybko okazał się fałszywym tropem. Quentin Lance jako Prometheus z rozdwojeniem jaźni to co najmniej intrygujący pomysł, ale za dużo elementów by się nie zgadzało. Dobrze więc, że scenę tą sprowadzono do funkcji odwracania uwagi. Z korzyścią wyjść powinno także wysłanie bohatera na odwyk, bo choć temat alkoholizmu jest ważki, to serial mierzy się z nim praktycznie tylko w słowach, nie czynach – a takie podejście ma małe szanse rezonować z uczuciami widza wyższymi niż obojętność. W zamian otrzymaliśmy nowego antagonistę tygodnia, antybohatera o tłumaczącym się samym przez się pseudonimie Vigilante. Jego kreacja jest zgodna z duchem i estetyką Arrowverse, głos być może nazbyt warkliwy, ale generalnie sprawdzał się jako mroczne odbicie przeszłości Queena. Nawet jeśli nie zna się tożsamości postaci z komiksów, to serial całkiem bezpośrednio ją tutaj sugeruje. Adrian Chase czeka tylko na lepsze zagospodarowanie, a odgrywający go Josh Segarra w jednej scenie przesłuchania pokazał ile można zakomunikować samą tylko plastyczną mimiką twarzy. Wątek ten kuleje jednak przez brak polotu w scenach akcji, słabą realizację i jeszcze gorsze scenografie (doklejona do bocznej ulicy kartonowa fasada banku, miejscami pustawe wnętrza). James Bamford ładuje wciąż akumulatorki przed nadchodzącym setnym epizodem, tym razem przeciętnie wypadły więc napady, absurdalne niekiedy strzelaniny i starcie bojownika z Green Arrow’em, któremu brakowało werwy i impaktu. Za rekompensatę można poczytać dylematy Olivera, które ten werbalizuje w scenach kiełkującego uroczo, acz nieco topornie wątku romantycznego z Susan Williams. Jątrzące go pytania o optymalny sposób działania są całkiem interesujące, ponieważ od początku sezonu znać wewnętrzne rozdarcie bohatera. Sam flirt z reporterką, zrywanie się ochronie i scena w barze to zaskakująco miła odskocznia, potwierdzająca po cichu, że (nieodwracalnie?) wygasła już chemia Olicity. Oby tylko motyw ten nie zakończył się typową fabularną woltą z perfidnie dziennikarskim wykorzystaniem źródła informacji – romans protagonisty byłby bowiem zgrabnym naddatkiem. Stabilnym punktem aktualnego sezonu są także retrospekcje, ale te tym razem zwolniły i skupiły się na zapoznaniu z postacią Kovara. Nie jestem pewien, czy po to twórcy ściągali Dolpha Lundgrena, żeby ten wygłaszał monologi na autopilocie, ale skoro tak, to może lepiej słuchać jego, niż kogoś bezimiennego. Dopiero kiedy w ruch poszły pięści (udanie dynamiczna bitka), to wątek oglądało się z większą uwagą. Frapujące jest także wynikłe z niego nowe położenie Olivera pomiędzy młotem a kowadłem. Jak wybrnie z niego bohater?
źródło: The CW
Na drugim planie na siłę i zupełnie niepotrzebnie wciśnięta była jeszcze historia urodzinowej imprezy syna Diggle’a, którą dałoby się zawiązać w prostszy sposób. Bohater złościł się w zaledwie jednej scenie, niewiele z tego wynikło, ale na plus poczytać mu należy fakt, że pomiędzy regularnymi ostatnio scenami epatowania umięśnioną klatą, przemycił subtelne przypomnienie o obecności w uniwersum Slade’a Wilsona. Cały Team Arrow znów zaprezentował się w porządku, sprawdził się pomysł z przeprowadzonym przez nich udawanym na serio napadem na bank, a show skradła na koniec czerwona sukienka Artemis i jej deklaracja o zdradzie zespołu i kooperacji z Prometheusem. To chwyty rodem z kina klasy B - podobnie jak wydumane gadżety w strzałach, Dolph, częstsze slow motion i efekciarskie wybuchy. Taka stylistyka komponuje się jednak z powrotem Arrow do ulicznych korzeni, co razem sprawia, że serial jest też bardziej spójny i znów da się lubić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj