Stacja The CW najnowszym odcinkiem Arrow pokazała po raz kolejny, że obecnie jest to dla nich kluczowy serial, odpuszczając jednak dotychczasową – flagową produkcję, czyli The Flash. Widoczne to było w odcinku, który właściwie rozpoczynał cały crossover (bo te 45 sekund w Supergirl trudno uznawać właściwie za część jednej całości) i który był zwyczajnie słabo zrealizowany – od wprowadzenia rasy Dominatorów, poprzez wątki typowe dla The Flash, zebranie całego teamu (trening z Supergirl był wręcz komiczny), po wszelkie sceny walk i słynny już wyścig Szkarłatnego Sprintera z Karą. To nie rokowało dobrze przed setnym odcinkiem Arrow, w którym jak zapowiadano, miały się pojawić postacie będące kiedyś ważną częścią tego serialu. Jak się okazało, scenarzyści świetnie z tego wybrnęli, łącząc jubileusz z wydarzeniami crossoveru. Wykorzystano do tego stary i oklepany w świecie seriali science fiction sposób – porwana przez Dominatorów piątka bohaterów została wprowadzona w stan ekstazy, w czasie której kosmici pokazali im życie, jakie mogliby wieść, gdyby pewne sprawy nie potoczyły się tak, jak się potoczyły. Niemal wszyscy z nich wiedli więc swoje własne, dość szczęśliwe życie. Tak więc Oliver nigdy nie wylądował na wyspie Lian Yu, a Laurel nie została zabita przez Damiena Darhka. Co więcej, oboje mieli lada chwila wziąć ze sobą ślub. Co za tym idzie, rodzice Olivera również cieszyli się dobrym zdrowiem, będąc wciąż wpływowymi ludźmi w Star City. Do tego Thea znów prowadziła swój własny klub, a Sara Lance nigdy nie trafiła do Nanda Parbat. Ray Palmer wiódł natomiast życie genialnego i bogatego naukowca. Naturalną koleją rzeczy było dostrzeżenie pewnych przebłysków i znaków mówiących o tym, że życie, które prowadzą, nie jest ich prawdziwym. Trzeba przyznać, że twórcy Arrow podeszli do tego odcinka naprawdę rzetelnie. Postarali się o to, aby fabuła całego epizodu, opierająca się przecież na bardzo utartych schematach, nie gryzła w żaden sposób. Mimo odcinka będącego częścią crossoveru umiejętnie wydzielono część poświęconą tylko serialowi Arrow. Przy okazji wykorzystano całą sytuację, by w jednym odcinku pokazać niemal wszystkich najważniejszych bohaterów tej produkcji. Stąd mamy powrót nie tylko Laurel, rodziców Olivera i Thei, ale również Malcolma Merylina, Damiena Darhka czy Deathstroke'a. W tym ostatnim przypadku można tylko żałować, że nie udało się ściągnąć na gościnny występ Manu Benetta grającego Slade'a Willsona, przez co Deathstroke z setnego odcinka był po prostu mierną imitacją serialowego oryginału. To co tradycyjnie momentami kulało w Arrow, to sceny walk. Przy czym nie można powiedzieć, że było tak za każdym razem. Najgorzej wyglądało pierwsze starcie Diggle'a i Olivera z Deathstrokiem głównie w ujęciach kamery kręcącej walkę z dalszej odległości. Bliskim kadrom nie można zbyt wiele zarzucić. Nie można też nic zarzucić scenom z Laurel czy rodzicami Olivera – choć niosły one ze sobą momentami ogromny ładunek emocji, to wszystko było wyważone. Nawet scenom płaczącego Olivera żegnającego się ponownie z rodzicami nie można nic zarzucić. Wyglądały, w co aż trudno uwierzyć, naprawdę wzruszająco, a przy tym pokazano, że Oliver wraz z siostrą ostatecznie żegnają swoją trudną przeszłość, by rozpocząć całkowicie nowe rozdziały w swoim życiu. Najważniejsze mimo wszystko były jednak wydarzenia związane z crossoverem pomiędzy produkcjami: Supergirl, The Flash, Arrow i Legends of Tomorrow. Twórcy płynnie przeszli więc z wątków stricte dotyczących Olivera Queena do inwazji Dominatorów. Dokładnie wykorzystano każdą minutę, by rozwinąć i zakończyć poszczególne wątki, a sceny dziejące się na statku Dominatorów, a później poza nim, wyglądały naprawdę dobrze. Jedyne co trąciło trochę myszką to moment, w którym horda statków ścigała całą piątkę, nie potrafiąc ich szybko zdjąć, ale to szczegół, który nie wpłynął szczególnie na odbiór całego odcinka. Setny odcinek Arrow miał też sporo minusów, które były związane z wątkiem dziejącym się w rzeczywistym świecie. Większość scen w Arrow Cave z młodą drużyną Zielonej Strzały była słabo zrealizowana. Źle wypadły zwłaszcza dialogi i tradycyjne suchary rzucane przez Curtisa. Sytuacji nie ratowało nawet pojawienie się Flasha i Supergirl. Nie przyłożono się nawet do scen walk z Cyber-Kobietą stawiając bardziej na bezsensowną efektowność niż na jakość. Ostatecznie zresztą ich próba znalezienia sposobu na odbicie porwanej przez Dominatorów piątki bohaterów była zwyczajnie zbędna i niepotrzebnie zabierała czas antenowy, który normalnie byłby poświęcony na retrospekcje. Ostatecznie należy jednak ocenić jubileuszowy odcinek Arrow bardzo wysoko. Twórcy po raz kolejny odrobili zadanie domowe, dając nam ciekawy, a przede wszystkim sensowny odcinek, który nawet wepchnięty w crossover sprawdzał się naprawdę świetnie. Teraz należy tylko liczyć na to, że poziom nie spadnie w ostatniej odsłonie, którą zobaczymy w Legends of Tomorrow. Bo choć całościowo wątek inwazji kosmitów nie jest najgenialniejszym pomysłem na crossover, to w Arrow zdecydowanie się obronił.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj