Oliver i spółka postanawiają połączyć siły z agentką Watson i FBI, aby powstrzymać Ricardo Diaza. Ekipy mścicieli i stróżów prawa ruszają do walki z władcą Star City i jego ludźmi. Diaz jednak nie ma zamiaru łatwo się poddać i planuje wykorzystać miłość Quentina do Black Siren, aby usunąć agentów federalnych z miasta. W tym czasie, przygotowując się do ostatecznego starcia, Oliver dokonuje pewnego rodzaju rundy honorowej, za którą kryje się jeden z warunków umowy z Watson. Ricardo Diaz od kilku ostatnich epizodów notował regres, jeśli chodzi o wszelkie przejawy tego, co składa się na obraz dobrego czarnego charakteru w produkcjach komiksowych. Z mrocznego gangstera, który na zimno kalkuluje wszelkie swoje działania przeistoczył się w nazbyt ekspresyjnego, porywczego i kompletnie rozchwianego emocjonalnie przestępcę. Taka metamorfoza niestety nie przyczyniła się do ubogacenia rysu psychologicznego Diaza, wręcz przeciwnie, ukazała wszelkie mankamenty tej postaci i słabość jej struktury nakreślonej przez scenarzystów, co dokładnie jest widoczne w finałowym odcinku. W nim rozegrał się ostateczny upadek Ricardo jako dobrego antagonisty, którym był na początku swojej przygody z produkcją. W tym wypadku mamy raczej do czynienia ze skorupą pełnokrwistego złoczyńcy, nieposiadającą choćby odrobiny złożonego planu działania, działającą instynktownie, przez co Diaz prezentował się raczej jako osaczone, przestraszone zwierzę niż okrutny władca Star City. Z tego co wynika z finału, Ricardo zobaczymy jeszcze w kolejnym sezonie i mam nadzieję, że wróci na dobrą drogę. Natomiast silnym punktem tego epizodu była relacja Quentina z Laurel i sam motyw pewnego poświęcenia i pokuty, który został przemycony w kilku wątkach. Twórcy skrzętnie budowali tę więź przez sporą część tego sezonu, ale tak naprawdę kulminacja ukształtowania się tej symbiozy nastąpiła w finałowym epizodzie. Nieźle nakreślono pewne ramy emocjonalne, w których poruszają się Quentin i Black Siren. Bohaterowie nie wchodzą w tej relacji ze skrajności w skrajność od nienawiści do miłości, raczej ten psychologiczny charakter więzi jest mocno stonowany. Nowy burmistrz i jego przybrana córka poruszają się w tej strefie emocjonalnej szarości. Jednak w odpowiednim momencie twórcy potrafią zagrać na odpowiedniej nucie, zacieśniając symbiozę obydwu postaci. Oczywiście kulminacyjnym elementem, który doskonale to przedstawił, była śmierć Quentina. W tym momencie można było zaobserwować chyba ostateczną metamorfozę Black Siren i jej przejście na stronę tych dobrych. Zobaczymy, czy ten stan długo się utrzyma. Wspomniałem wyżej o motywie poświecenia i pokuty, który mocno wyeksponowali twórcy - ten w większości przypadków zostaje przeniesiony w punkt i działa na korzyść danego wątku. Element fabularny związany z umową Olivera z Watson nieźle prezentuje tę kwestię i - mimo pewnej przewidywalności i zbytniego rozwlekania - przekaz ukryty pod tym aspektem naprawdę działa i przyczynia się do interesującego cliffhangera. Mam jednak z tym wątkiem jeden problem. Przez to, że oczywiście Oliver musi zostać wyciągnięty z więzienia, ponieważ to główny bohater, nie czuć wagi całej sprawy i jej podniosłości. Twórcy w tym wypadku popadli w zbytni patos, którego kwintesencją była scena tak zwanej rundy honorowej Queena, w czasie której przepraszał i chwalił osoby zranione przez niego w przeszłości. Mogło być dobrze, jednak scenarzyści zbyt mocno zgłębili się w cierpienie i umartwianie Olivera. Finał 6. sezonu Arrow można obejrzeć bez większego zgrzytania zębami, jednak potencjał niektórych ciekawych wątków został mocno zaprzepaszczony.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj