To, co z miejsca uderzyło w tym odcinku, to oczywista próba nawiązania do jednego z najlepszych filmów wszech czasów – The Shawshank Redemption. Była to próba zdecydowanie nieudana. Powiem więcej – na tyle zła, że twórcy powinni trochę się wstydzić, próbując kalać ten niezwykły film. Bo poza tytułem odcinka i sceną, w której Stanley wprost mówi o próbie ucieczki jak w Skazanych… (która zupełnie nie miała z tym filmem nic wspólnego), nie było więcej (a właściwie wcale) wspólnych mianowników. Druga rzecz, która aż kuła w oczy, to komputerowo wygenerowane więzienie. Wiemy, że Arrow wybitną produkcją nigdy nie był, a budżet serialu jest - delikatnie rzecz ujmując, nie najwyższy. Ale jeśli już cały odcinek ma się rozgrywać tylko w tym więzieniu, to naprawdę można by zadbać o te zaledwie dwa ujęcia całego więzienia na skarpie, bez miernych efektów komputerowych. Trzecia i ostatnia rzecz, która z miejsca przypomniała wszystko, co było złe w tym serialu, to moment, kiedy Diaz trafia do tego samego więzienia co Oliver. W tym momencie zaczął się mały festiwal What The Fuck. No bo jak to, jeden z najgroźniejszych przestępców Ameryki ot tak trafia sobie do tego samego więzienia, co jego największy wróg? Mało tego – transportowany w taki – no powiedzmy szczerze, zupełnie zwykły sposób, jakby był zwykłym przestępcą, więc w przecież bardzo zwykły sposób z ofiary zmienia się we władcę, a później kata i przechadza się po więzieniu jak po własnym mieszkaniu. Absolutnie rozumiem pomysł na ten odcinek twórców serialu, ale można to było zrobić o wiele lepiej, sensowniej, logiczniej, z rozbiciem nawet na dwa epizody, bo o to aż się prosiło. Niestety, zdecydowano się jak zawsze pójść na skróty, przez co odbiór pewnych zagrań fabularnych jest po prostu zły. Sam epizod nie był na szczęście aż tak zły, jak może się wydawać po tym pełnym narzekań wstępie. To, co zasługuje na spore pochwały, to większość scen walk. Zwłaszcza te w wykonaniu Michaela Jay White’a, przy których chcąc nie chcąc widzieliśmy, który aktor ma zdecydowanie lepsze wyszkolenie w sztukach walk. Stephen Amell, choć odgrywa swoją rolę od wielu lat, nadal ma ogromne braki, które zapewne nadrabiają za niego dublerzy, kiedy jest w stroju Zielonej Strzały. To ostatecznie nie wpływa na jego sekwencje walk, a już ta finałowa – z Diazem, była naprawdę fajnie zrealizowana. To potwierdza tylko to, że w tym sezonie położono większy nacisk na choreografię, która w porównaniu z większością sezonów wypada bardzo dobrze, przy czym zdajemy sobie sprawę, że do ideału nadal jest bardzo daleko. Dobrze w tym wszystkim wypadła również postać „przyjaciela” Green Arrowa – Stanley’a, który zgodnie z oczekiwaniami okazał się niezłym psychopatą. Grający go Brendan Fletcher zasługuje na małe słowa uznania, bo choć grana przez niego postać była przewidywalna, to kreację zaliczyć można do naprawdę udanych. Na koniec zostawiam Diaza granego przez Kirka Acavedo. W tym sezonie była to jedna z lepiej poprowadzonych postaci. Zresztą gdyby nie średnia realizacja poprzedniego sezonu, to kto wie, czy nie przebiłby Manu Bennetta w roli Deathstroke’a, uważanego za najciekawszego przeciwnika Zielonej Strzały w historii tego serialu. Niemniej tak zdecydowanego i bezlitosnego przeciwnika w tym serialu brakowało i… będzie z pewnością brakować. Cieszy to, że mimo wielu błędów fabularnych i realizacyjnych (nietypowe pożary w niektórych częściach więzienia), Arrow ogląda się naprawdę nieźle. Powtórzę to, co pisałem zresztą niedawno – ten serial zaczął pierwszy raz od nie wiadomo kiedy, ciekawić, wciągać. Nie jest to naturalnie najwyższa półka seriali, ale zmiany są bardzo odczuwalne. Widać, że jest pomysł, którego nikt nie psuje bezsensownymi zagrywkami fabularnymi. Jasne, dziur jest sporo, ale patrząc na to, co było przez ostatnie kilka sezonów, to nie razi. I mam nadzieję, że ta tendencja utrzyma się już do końca tego sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj