Kryzys niemal dobiegł końca. Niemal, bo choć wydaje się, że doszliśmy do szczęśliwego finału, to przed nami jeszcze epilog całej historii, który ma (a przynajmniej powinien) zmienić na dobre całe Arrowverse.
No właśnie. Po kryzysie na nieskończonych ziemiach trudno będzie mówić o Arrowverse jako takim. Uprzedzając już fakty – śmierć Olivera i wcześniej ogłoszone zakończenie całego serialu w pewnym sensie nie będzie już upoważniać do używania tego określenia. No, ale nazywanie go Flashwerse czy innym „wersem” zacznie brzmieć cokolwiek dziwnie. Nie bacząc na to, kończy się pewna era w świecie seriali ze świata DC i choć nie jest to uniwersum, które jakoś szczególnie mocno odcisnęło swoje piętno (chyba że na psychice widzów), to niemniej czegoś (a właściwie kogoś) w nim będzie brakować.
To tak naprawdę pierwsze wnioski, jakie dotarły do mnie po obejrzeniu czwartej odsłony kryzysu, która nieprzypadkowo przecież została przypisana do serialu
Arrow i skupiała się przede wszystkim na postaci Olivera Queena aka Green Arrow. To nie dziwi i nikogo nie mogło szczególnie zaskoczyć, bo już od dawna wiedzieliśmy, że wszystko zmierza do jego śmierci. Brakowało w tym kropki nad „i”, a i ludzka ciekawość naturalnie kazała nam zobaczyć, w jakich okolicznościach ona nastąpi. A stało się to wedle scenariusza utkanego przez Monitora – Oliver, który dostał na chwilę swoje drugie życie i zginął, ratując cały wszechświat. Jeden, żeby było zgodnie z komiksowym pierwowzorem. A co było wcześniej?
To, do czego już nas przyzwyczajono w crossoverach, ale również jedna bardzo zaskakująca niespodzianka. Przede wszystkim był to kolejny festiwal easter egów, choć nie aż tak bogaty, jak to bywało w poprzednich epizodach, no ale przecież wszechświat zbiedniał o... wszystkie wszechświaty, więc nawet o żarty było trudno (choć i te się przecież pojawiały). Przede wszystkim jednak siódemka bohaterów (ot, prosty easter egg, prawda?) musiała zrobić dwie rzeczy – spróbować odwrócić marny los wszechświatów, zmieniając decyzje Mar Novu o eksperymentowaniu z podróżami w czasie i przestrzeni, oraz pokonać Anty-Monitora. Pierwszego zadania podjęli się: Kara, Chau i Lex Luthor, który przy okazji chciał spełnić swoje kolejne ambicje, tym razem dotyczące wszechświata. Reszta, przekopując się przez Speed Force, musiała dotrzeć do miejsca zwanego Zaraniem Dziejów. I była to okazja do powrotu w kilka znanych miejsc i historii związanych m.in. ze śmiercią Sary czy poprzednim crossoverem. I surprise'u w postaci spotkania Barry'ego z kolejną wersją Flasha, tym razem z kinowego uniwersum DC. Tak, jeśli nie widzieliście jeszcze tego epizodu, to niespodzianka!
Ezra Miller ma swoje cameo w uniwersum, od którego przecież tak długo się odcinano, nie pozwalając nawet na miniepizody bohaterów z seriali. No ale jeśli seriale nie mogą stanąć u bram kina, to kino zapuka do bram szklanego ekranu. Proste.
Wracając do wątku – z jednej strony było to zaskakujące, a zarazem fajne i... niezrozumiałe. Do tego wprowadziło to wątek humorystyczny (w końcu Ezra to Ten Gość Co Szybko Biega i Szybko Żartuje), ale z drugiej strony małe zamieszanie i konsternację, które finalnie nie miały znaczenia dla samej fabuły. Dalej dostajemy trochę sentymentalną podróż do wydarzeń, które poznaliśmy wiele, wiele, wiele epizodów temu, przy czym widziane z perspektywy Batwoman czy Marsjańskiego Łowcy. Mówiąc szczerze – bez tych wątków odcinek nic by nie stracił (poza czasem trwania).
No i mamy w końcu wielki finał. Wielki, ale na papierze. Starcie Siedmiu Wspaniałych z duszkami Anty-Monitora wyglądało dość komicznie. I nie chodzi tu już o słabe efekty specjalne, a sposób kręcenia i poruszania się bohaterów z krwi i kości, którzy muszą walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem, który dopiero w postprodukcji będzie dorysowanych przez „speców” od efektów specjalnych. Wyszło to po prostu przekomicznie. Wrażenie potęgowały też dynamiczne kadry z daleka, a całości dopełniały mizerne dialogi w trakcie walki („gińcie straszne cienie” będzie mnie prześladować zapewne po nocach i dniach).
Lepiej wyglądało samo starcie Olivera z Anty-Monitorem. Tu „spece” bardziej się przyłożyli do efektów, a też widać było, że na to był przynajmniej jakiś pomysł. Nie można powiedzieć, że najlepszy, ale przynajmniej jakiś. Oliver dopełnił swojego przeznaczenia, ratując wszechświat, stając się przy tym trochę mentorem, a trochę wzorem, jaki będą naśladować przyszłe pokolenia herosów (choć wiemy, że tak w sumie się nie stanie, ale jakie to ma znaczenie). I trzeba przyznać, że jego pożegnanie choć nie było specjalnie efektowne i nie zapadnie nam na długo pamięć, to mimo wszystko można było poczuć ukłucie żalu. W końcu przeżyliśmy z nim długie (a momentami naprawdę bardzo długie) siedem sezonów. Niemniej, cytując klasyka - „Coś się kończy, coś zaczyna”. I choć nie dzieje się to sposób wybitnie przemyślany, to jednak jest sporo rzeczy, które po prostu mogły cieszyć. I tego się trzymajmy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h