No właśnie. Po kryzysie na nieskończonych ziemiach trudno będzie mówić o Arrowverse jako takim. Uprzedzając już fakty – śmierć Olivera i wcześniej ogłoszone zakończenie całego serialu w pewnym sensie nie będzie już upoważniać do używania tego określenia. No, ale nazywanie go Flashwerse czy innym „wersem” zacznie brzmieć cokolwiek dziwnie. Nie bacząc na to, kończy się pewna era w świecie seriali ze świata DC i choć nie jest to uniwersum, które jakoś szczególnie mocno odcisnęło swoje piętno (chyba że na psychice widzów), to niemniej czegoś (a właściwie kogoś) w nim będzie brakować. To tak naprawdę pierwsze wnioski, jakie dotarły do mnie po obejrzeniu czwartej odsłony kryzysu, która nieprzypadkowo przecież została przypisana do serialu Arrow i skupiała się przede wszystkim na postaci Olivera Queena aka Green Arrow. To nie dziwi i nikogo nie mogło szczególnie zaskoczyć, bo już od dawna wiedzieliśmy, że wszystko zmierza do jego śmierci. Brakowało w tym kropki nad „i”, a i ludzka ciekawość naturalnie kazała nam zobaczyć, w jakich okolicznościach ona nastąpi. A stało się to wedle scenariusza utkanego przez Monitora – Oliver, który dostał na chwilę swoje drugie życie i  zginął, ratując cały wszechświat. Jeden, żeby było zgodnie z komiksowym pierwowzorem. A co było wcześniej?
fot. Dean Buscher/The CW
+7 więcej
To, do czego już nas przyzwyczajono w crossoverach, ale również jedna bardzo zaskakująca niespodzianka. Przede wszystkim był to kolejny festiwal easter egów, choć nie aż tak bogaty, jak to bywało w poprzednich epizodach, no ale przecież wszechświat zbiedniał o... wszystkie wszechświaty, więc nawet o żarty było trudno (choć i te się przecież pojawiały). Przede wszystkim jednak siódemka bohaterów (ot, prosty easter egg, prawda?) musiała zrobić dwie rzeczy – spróbować odwrócić marny los wszechświatów, zmieniając decyzje Mar Novu o eksperymentowaniu z podróżami w czasie i przestrzeni, oraz pokonać Anty-Monitora. Pierwszego zadania podjęli się: Kara, Chau i Lex Luthor, który przy okazji chciał spełnić swoje kolejne ambicje, tym razem dotyczące wszechświata. Reszta, przekopując się przez Speed Force, musiała dotrzeć do miejsca zwanego Zaraniem Dziejów. I była to okazja do powrotu w kilka znanych miejsc i historii związanych m.in. ze śmiercią Sary czy poprzednim crossoverem. I surprise'u w postaci spotkania Barry'ego z kolejną wersją Flasha, tym razem z kinowego uniwersum DC. Tak, jeśli nie widzieliście jeszcze tego epizodu, to niespodzianka! Ezra Miller ma swoje cameo w uniwersum, od którego przecież tak długo się odcinano, nie pozwalając nawet na miniepizody bohaterów z seriali. No ale jeśli seriale nie mogą stanąć u bram kina, to kino zapuka do bram szklanego ekranu. Proste. Wracając do wątku – z jednej strony było to zaskakujące, a zarazem fajne i... niezrozumiałe. Do tego wprowadziło to wątek humorystyczny (w końcu Ezra to Ten Gość Co Szybko Biega i Szybko Żartuje), ale z drugiej strony małe zamieszanie i konsternację, które finalnie nie miały znaczenia dla samej fabuły. Dalej dostajemy trochę sentymentalną podróż do wydarzeń, które poznaliśmy wiele, wiele, wiele epizodów temu, przy czym widziane z perspektywy Batwoman czy Marsjańskiego Łowcy. Mówiąc szczerze – bez tych wątków odcinek nic by nie stracił (poza czasem trwania). No i mamy w końcu wielki finał. Wielki, ale na papierze. Starcie Siedmiu Wspaniałych z duszkami Anty-Monitora wyglądało dość komicznie. I nie chodzi tu już o słabe efekty specjalne, a sposób kręcenia i poruszania się bohaterów z krwi i kości, którzy muszą walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem, który dopiero w postprodukcji będzie dorysowanych przez „speców” od efektów specjalnych. Wyszło to po prostu przekomicznie. Wrażenie potęgowały też dynamiczne kadry z daleka, a całości dopełniały mizerne dialogi w trakcie walki („gińcie straszne cienie” będzie mnie prześladować zapewne po nocach i dniach). Lepiej wyglądało samo starcie Olivera z Anty-Monitorem. Tu „spece” bardziej się przyłożyli do efektów, a też widać było, że na to był przynajmniej jakiś pomysł. Nie można powiedzieć, że najlepszy, ale przynajmniej jakiś. Oliver dopełnił swojego przeznaczenia, ratując wszechświat, stając się przy tym trochę mentorem, a trochę wzorem, jaki będą naśladować przyszłe pokolenia herosów (choć wiemy, że tak w sumie się nie stanie, ale jakie to ma znaczenie). I trzeba przyznać, że jego pożegnanie choć nie było specjalnie efektowne i nie zapadnie nam na długo pamięć, to mimo wszystko można było poczuć ukłucie żalu. W końcu przeżyliśmy z nim długie (a momentami naprawdę bardzo długie) siedem sezonów. Niemniej, cytując klasyka - „Coś się kończy, coś zaczyna”. I choć nie dzieje się to sposób wybitnie przemyślany, to jednak jest sporo rzeczy, które po prostu mogły cieszyć. I tego się trzymajmy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj