Najbardziej bezkompromisowy, brutalny, a przy tym w jakimś stopniu uroczy bohater powrócił. Ash znów zostaje wrzucony w wir walki z Martwym Złem i wygląda to wszystko naprawdę dobrze.
Niewiele jest seriali, które potrafią zaprezentować taką liczbę scen gore i przelanych litrów krwi. Premiera
Ash vs. Evil Dead, mówiąc językiem potocznym, zjada pod tym względem inne produkcje na śniadanie i nawet się tym nie odbija. To między innymi dlatego pierwszy odcinek wypadł po prostu bardzo dobrze.
Ash wraz z Pablo i Kelly są w prywatnym raju tytułowego bohatera, Jacksonville, gdzie jest on lokalną atrakcją dzięki mechanicznej pile zamiast ręki i nieodłącznej strzelbie. Sielanka trwa dosłownie kilka ekranowych minut, ponieważ w międzyczasie Ruby zrywa zawarty w finale poprzedniego sezonu rozejm i zmusza go do podjęcia walki ze złem, wysyłając do jego raju Deadite'y. Koszmar, który miał się wreszcie zakończyć, powraca - i to ze zdwojoną siłą.
W ciągu 30 minut twórcom udało się zmieścić mnóstwo akcji przeplatanej charakterystycznym dla tej produkcji humorem. Przede wszystkim poznajemy nowych przeciwników, którymi są demoniczne dzieci Ruby. Przy nich Deadite'y to naprawdę miłe i sympatyczne stworzonka. Tu nalezą się słowa pochwały dla ludzi odpowiedzialnych za charakteryzację – dzieci Ruby wyglądają naprawdę przerażająco i od razu widać, że walka z nimi nie będzie tak łatwa, jak początkowo Ashowi się wydawało, co zresztą w jednej ze scen było aż nadto widoczne.
Praktycznie cała akcja została na razie przeniesiona do rodzinnego miasteczka Asha, czy też „Ashusia chlastusia”, jak 30 lat temu ochrzcili go mieszkańcy Elk Grove po wydarzeniach w domu w lesie, gdzie pochlastał wszystkich włącznie ze swoją narzeczoną. Po raz pierwszy mamy okazję poznać jego ojca. Widać od razu, że to ojciec i syn – niezależnie od sytuacji zawsze szukają okazji do podrywu. W tym przypadku „ofiarą” stała się Kelly. Przez krótką chwilę mamy sposobność poznać relacje ojca i syna, które do najprzyjemniejszych nie należą. Gorsze stosunki Ash ma jednak z resztą mieszkańców miasteczka, którzy zwyczajnie go nienawidzą. Stąd też nasz bohater słusznie postanawia zrobić swoje i do piątku wrócić do Jacksonville. By to osiągnąć, chcąc nie chcąc musi sprzymierzyć się z Ruby, co nie każdemu odpowiada, i pokonać wszystkie piekielne stworzenia, jakie spotkają na drodze.
To, co da się od razu zauważyć w pierwszym odcinku, to fakt, że serial nic nie stracił tak z klimatu poprzedniego sezonu, jak i filmów Sama Raimiego. Produkcję, która mimo wszystko jest przeznaczona dla osób o twardych żołądkach, ogląda się naprawdę dobrze. Półgodzinny format odcinka jest idealny do tego, aby widz nie mógł złapać ani na chwilę oddechu. Zachwyca przede wszystkim sfera realizacyjna. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pod tym względem
Ash vs. Evil Dead bije na głowę wiele kinowych produkcji. Wszystkie stwory są świetnie ucharakteryzowane, a efekty komputerowe są zaledwie dodatkiem do efektów praktycznych. Co istotne, naprawdę mogą się podobać sceny gore. Jakkolwiek to nie zabrzmi, wszystko wygląda bardzo naturalnie, a scena, w której Pablo po jednej ze swoich przerażających wizji zdziera sobie twarz, z pewnością jest jedną z lepszych, na które zdecydowali się twórcy. Umiejętnie operują oni kiczowatym horrorem z lat 80. okraszonym typowym dla tamtych produkcji humorem (który naprawdę potrafi bawić!), a przy tym dosłownie puszczają oko do widza.
Czy są więc minusy? Jeśli ogląda się ten serial z dystansem, a przede wszystkim kochało się film
Martwe zło, to wad praktycznie nie da się zauważyć. No, może poza jedną: jest tak mało odcinków i są one mimo wszystko krótkie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h