Do ekranizacji siadałem z dużymi nadziejami, jako, że bardzo lubię Micka Garrisa i jego długoletnią i częstą współpracę ze Stephenem Kingiem. Ten scenarzysta i reżyser znany jest z tego, że jego ekranizacje są niezwykle wierne tekstowi źródłowemu, z racji tej, że to sam King pisał dla niego scenariusze, tym razem jednak za skrypt odpowiedzialny jest Matt Venne. Nie wiem czy to z tego powodu tym razem film różni się od książki, czy może akurat ta powieść potrzebowała zmian by można dobrze pokazać ją na ekranie. W każdym razie zmian dokonano sporo i uważam, że był to dobry krok.

[image-browser playlist="606236" suggest=""]
©2011 A&E Network

Inny jest już sam początek. Venne i Garris mocno rozbudowali wątek śmierci Jo, żony Mike'a Noonana, która w książce pojawia się tylko we wspomnieniu bohatera. Tutaj poznajemy małżeństwo jeszcze przed tragedią, jesteśmy też świadkami wypadku. Zarówno to jak i skondensowane i intensywnie pokazane cierpienie mężczyzny po stracie sprawia, że osobiście mocniej przeżyłem ten fragment opowiadanej historii. Pierce Brosnan, który wcielił się w rolę pisarza, zrobił na mnie ogromne wrażenie, szalenie podobał mi się przez cały mini-serial, ale szczególne wrażenie zrobił właśnie w początkowej części, podczas sceny śmierci i okresie po pogrzebie, gdy rozpacz po utracie najważniejszej osoby w życiu była największa. Napiszę może coś kontrowersyjnego, ale przecież opisuję tutaj swoje prywatne uczucia, osobiście ból Noonana po stracie żony przeżyłem dużo bardziej oglądając go na ekranie, niż czytając na kartkach książki.

Zmian w ekranizacji jest jeszcze wiele, zarówno drobnych jak i naprawdę istotnych, ale wydaje mi się, że chyba wszystkie z nich wpłynęły pozytywnie na mój odbiór filmu. Część na pewno była konieczna jak to zawsze bywa przy przenoszeniu książki na ekran, część może niekoniecznie, jednak zupełnie mi one nie przeszkadzały. Dużo bardziej mamy tutaj rozbudowaną historię Sary Tidwell, śpiewaczki, która kilkadziesiąt lat wcześniej zginęła nad jeziorem Dark Score, gdzie przenosi się Mike po utracie żony. Jego wizje przeszłości pojawiają się szybciej, częściej i pokazują dużo więcej niż zaprezentował to Stephen King. Co ciekawe, ta część to kolejna rzecz, która bardziej podobała mi się w filmie niż w książce.

[image-browser playlist="606237" suggest=""]©2011 A&E Network

Mickowi Garrisowi często stawiany jest zarzut, że chcąc jak najwierniej przekazać treść książki, pokazuje nawet to, czego albo na ekranie pokazać się nie da, albo to, na co nie ma wystarczających środków czy też umiejętności. Niestety tym razem popełnił ten sam błąd. Ostatnia scena z Zieloną Damą i pojedynkiem między nią, Mikiem i Jo została pokazana co prawda wiernie ale też groteskowo. Ten fragment nawet w mojej wyobraźni był głupi i śmieszny, na ekranie przedstawiał się jeszcze gorzej. Na szczęście Garris nie zdecydował się na jeszcze wierniejsze przedstawienie tej sceny, bo mogło być jeszcze zabawniej biorąc pod uwagę to co mamy na kartkach powieści. Mocno średnio wyszła też końcowa scena, gdy duch Mattie materializuje się z wody. Oglądając to ogarnęło mnie lekkie zażenowanie, ale niestety identyczna scena jest u Kinga. Nie chodzi mi bowiem tutaj o wykonanie, które co prawda samo w sobie jest średnie, ale o sam pomysł na scenę.

Aktorsko "Bag of Bones" podoba mi się bardzo. Pisałem już o Brosnanie, naprawdę zaskoczyło mnie, że wypadł tutaj aż tak rewelacyjnie. Cały mini-serial tak naprawdę oparty jest na jego osobie, obecny jest niemal w każdej scenie i wielokrotnie podczas seansu myślałem sobie "wow" patrząc na jego aktorstwo. Pozostali aktorzy dostali już dużo mniejsze role a nawet rólki ale myślę, że każde z nich wypadło naprawdę przyzwoicie lub dobrze.

[image-browser playlist="606238" suggest=""]
©2011 A&E Network

Obejrzałem tę produkcję dwukrotnie i bez wątpliwości mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tej ekranizacji. Ma ona pewne błędy, niedoróbki, no i przedstawia historię, którą trochę zepsuł sam King w swojej książce ale ja po prostu bardzo lubię styl Garrisa, bardzo odpowiada mi jego prowadzenie kamery i tworzenie klimatu w starym stylu. Moi redakcyjni koledzy zarzucili reżyserowi brak rozwoju, argumentowali, że teraz inaczej robi się telewizję. Że Garris zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych. Nie przeczę, chyba tak jest, ale dla mnie to jest jego zaletą, mi się to bardzo podoba. Nie potrzebuję nowoczesnego montażu, mnie zachwyca właśnie ten klimat długich, powolnych najazdów kamery, który tak bardzo kojarzy mi się chociażby z mini-serialem "Lśnienie" czy serialem Miasteczko Twin Peaks. Pozostaję więc nadal fanem Micka Garrisa i w przeciwieństwie do większości czekam na kolejne jego ekranizacje.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj