Blade Runner 2049 to filmowa medytacja nad istotą człowieczeństwa, rezonująca jeszcze w jednej z najlepszych w kinie ostatnich lat wizji przyszłości. Wizualna maestria tej produkcji sprawia, że widz w trakcie seansu będzie wędrował od irracjonalnego niepokoju w stronę błogosławionego spokoju.
W słynnej buddyjskiej mantrze Supatipanno Bhagavato mnisi wyśpiewują modlitwę o dobre, mądre i właściwe postępowanie – to prawdopodobnie jedna z najpiękniejszych melodii w historii ludzkości. Samo obcowanie z nią przynosi ukojenie dla umysłu po ciężkim dniu. Jest w tej pieśni coś nieopisanie przejmującego, jakby słuchając jej człowiek dotykał wielkiej tajemnicy wszechrzeczy i spoglądał na świat z zupełnie innej perspektywy. Wydaje mi się, że w niektórych widzach bardzo podobne odczucia może wzbudzić seans filmu Blade Runner 2049. Znajdą się malkontenci ogłaszający wszem wobec, że mamy tu do czynienia z braniem się za łby z legendą Blade Runner tudzież kolejnym przejawem mody na tworzenie wysokobudżetowych sequeli popularnych produkcji. Tymczasem dzieło Denis Villeneuve należy raczej rozpatrywać autonomicznie – tylko w tym pryzmacie nabiera ono zupełnie nowego sensu, w dodatku zapisując się złotymi zgłoskami w historii kina. Blade Runner 2049 to na najgłębszym poziomie podróż niemożliwa, której głównym celem jest poszukiwanie istoty człowieczeństwa. W tym momencie przestaje mieć znaczenie pytanie o to czy androidy śnią o elektrycznych owcach. Powinniśmy bardziej poddać refleksji kwestię tego, o czym śni ludzkość początku XXI wieku? Villeneuve udowadnia bowiem, że współczesny człowiek wciąż potrafi pięknie marzyć, tworząc kolejne ekranowe światy cudowniejsze niż życie. Sęk w tym, że nawet w alternatywnych rzeczywistościach podstawowa zasada jest niezmienna – to próba odnalezienia sensu swojego istnienia.
Głównym bohaterem produkcji jest pracujący dla policji replikant K (Ryan Gosling) – jego podstawowym zadaniem jest eliminowanie innych replikantów. W trakcie wykonywania jednego ze swoich zleceń odkrywa on tajemnicę sprzed 30 lat, która może de facto obrócić w perzynę wszystkie wyobrażenia o świecie 2049 roku. Rozwiązywanie zagadki prowadzi go ostatecznie do Ricka Deckarda (Harrison Ford) – przeszłość łączy się z teraźniejszością, prywatne interesy z polityczną rozgrywką, a kameralna opowieść o życiu przebiegającym według nieustannie powielanych schematów zamienia się subtelnie w metaforyczną wędrówkę przez system społeczny. Nie ma więc żadnego przypadku w tym, że do starcia pomiędzy „dobrem” i „złem” dojdzie ostatecznie tuż nad morzem; to w końcu dotarcie do swoistej krawędzi - symbolizowana przez dziecko Deckarda i Rachael tajemnica stanowi obiekt pożądania społecznego Lewiatana, którego uosobieniem staje się twórca nowych replikantów, Niander Wallace (Jared Leto). Choć w dialogach kilkukrotnie przewijają się słowa o aniołach, a niektóre postacie mogą budzić religijne skojarzenia, sfera symboliczna produkcji odwołuje się nade wszystko do człowieczeństwa zanurzonego w siatce społecznej. Rewolucja jest już właściwie u bram, jednak burzenie zastanego porządku to li tylko delikatna sugestia, jaką zaoferował widzom reżyser. Bardziej niż o wychodzenie na barykady, nawet jeśli w opowieści pojawia się metafora rasizmu tudzież budowania świata pod dyktando wielkich korporacji, chodzi tu o rewolucję wewnętrzną – nagłą i gwałtowną zmianę, która sprawi, że życie stanie się czymś więcej niż beznamiętnym powtarzaniem słów „komórki” i „połączony” po wykonaniu kolejnego zadania.
Test bazowy, przez który przechodzi K, ma dla zrozumienia tego filmu znaczenie fundamentalne. Uważny widz zda sobie sprawę, że w jego trakcie komputer powtarza słowa z książki Blady ogieńVladimir Nabokov. Karkołomnym zadaniem jest jednoznaczne określenie tego, czym powieść ta de facto jest. Badacze literatury najczęściej dopatrują się w niej zakamuflowanego traktatu filozoficznego, inni z kolei akcentują stworzenie przez autora postaci psychopaty-artysty, który już na wstępie ogarnięty jest przez coraz silniej dające o sobie znać szaleństwo. Do obłędu może nas doprowadzić próba połączenia składowych Bladego ognia w jedną całość. Rozpatrując filmy Blade Runner i Blade Runner 2049 na metapoziomie również możemy nieuchronnie zmierzać w stronę obłąkania. Liczni recenzenci prześcigają się teraz w tworzeniu zależności pomiędzy obiema produkcjami. Warto jednak zauważyć, że nie ma specjalnego znaczenia czy dzieło Villeneuve’a jest rozwinięciem, poszerzeniem, uaktualnieniem czy pogłębieniem świata stworzonego przed Ridley Scott (czy może raczej Philip Kindred Dick). Te dysputy mają przede wszystkim znaczenie semantyczne; borykając się z problemami terminologicznymi i wciskając gdzie tylko się da nieuchronne skądinąd porównania z Blade Runner możemy stracić szansę na to, by dostrzec w Blade Runner 2049 niezmierzone bogactwo znaczeń i niuanse-klejnoty, które sprawiają, że mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych filmów science fiction ostatnich lat. Biorąc pod uwagę wypuszczanie na rynek kolejnych wersji Blade Runner, które zmieniały wydźwięk opowieści, możemy zaryzykować twierdzenie, że właściwie każda dekada miała swojego Deckarda. Siła tej produkcji, podobnie jak w przypadku Bladego ognia, polegała na niemożliwości zdjęcia welonu tajemnicy, którą owiana była historia. Ta niejednoznaczność i niedookreślenia wyznaczają również rytm Blade Runner 2049 – choć Villeneuve stara się nadać filmowemu światu nowe sensy i znaczenia, to jednak seans ma w nas przede wszystkim wybudzić zupełnie nieoczywiste doświadczenia. To właśnie przez tego typu zabiegi produkcja może być rozpatrywana w kategoriach osobliwego misterium; pytania o człowieczeństwo przeplatają się tu nieustannie z nakreślaniem kierunku, w którym zmierza ludzkość. To jednak żaden pamflet na współczesną rzeczywistość czy próba opisania jego kondycji. Villeneuve, podobnie jak Scott, chce być wizjonerem. I z tego zadania wywiązuje się znakomicie, nawet jeśli do dyspozycji ma niewyobrażalnie większe środki od tych, którymi dysponował reżyser Blade Runner. Trudno więc próbować oskarżyć twórcę Blade Runner 2049 o to, że korzysta ze wszystkich dobrodziejstw, jakie wiążą się ze zmieniającym się z dnia na dzień światem. Legendy przecież od dawien dawna wymagały dokonywanych raz po raz reinterpretacji.
Jest coś niepokojącego w scenie, w której Joi (Ana de Armas) nadaje K imię Joe. Joe K, innymi słowy: kafkowski Józef K. Zwykły człowiek, totalnie bezradny w starciu z biurokratycznym potworem. To właśnie w tym momencie reżyser odkrywa przed nami karty; jego traktat egzystencjalny staje się bardziej pieśnią o poszukiwaniu błogosławionego spokoju. Widać to bodajże najlepiej w sekwencji, w której K dowiaduje się o tym, że to nie on jest dzieckiem Deckarda i Rachael. Replikant, który przed momentem był pewien odkrycia nowego sensu swojego istnienia, stracił go – pozornie bezpowrotnie. K zdaje sobie sprawę, że pomimo zapewnień Joi nie ma w nim nic wyjątkowego, a jego funkcjonowanie pozbawione jest głębszego znaczenia. Dręczy go ta sama melancholia, która dopada nas w trakcie dochodzenia do wniosku, że pomimo marzeń nie zostaliśmy astronautami, odkrywcami czy innymi osobami zmieniającymi bieg historii. W takich momentach rozwiązanie jest tylko jedno – przyznanie przed sobą samym, że jesteśmy zwyczajni, że jesteśmy bohaterami własnej opowieści. W altruistycznym odruchu K odnajduje jednak nową istotę swojej egzystencji, próbując za wszelką cenę doprowadzić Deckarda do jego córki. Tylko pozornie to posunięcie ma wyłącznie prozaiczne wytłumaczenie. Zwróćmy bowiem uwagę na to, że Saper Morton (Dave Bautista) tuż przed swoją śmiercią mówi o replikantach, którzy nie zobaczyli „cudu”. Gdy po tych słowach ekranowa magia i metafizyka chcą wejść ze sobą w karkołomną zależność, Villeneuve zastawia na nas pułapkę. Tajemniczym cudem okazuje się fakt, że replikanci są zdolni do rozmnażania. Reżyser wcale nie chce jednak wkładać swoich fatalistycznych trzech groszy do filozoficznej debaty; sensu życia upatruje raczej w działaniu jednostki w większej strukturze społecznej. Choć sposób śmierci K budzi jednoznaczne skojarzenia z odejściem Roya Batty’ego, to w gruncie rzeczy obie postacie dzieli przepaść – pierwszy z nich pragnie zrozumieć i na nowo zdefiniować swoją zwyczajność, drugi zaś pretenduje do wyjścia poza te ramy, poszukując Stwórcy i recepty na nieśmiertelność. Batty wynosi sam siebie ponad tłumy; K jest integralnym tego tłumu elementem. Villeneuve jako diagnosta społeczny jest koniec końców pesymistą; kreśli przed nami obraz zbioru wyalienowanych jednostek, które żyją w świecie doskonale spreparowanym – jaśniejące ekrany i gigantyczne cyber-dziewczyny stają się symulacją rzeczywistości, w dodatku podtrzymującą w nas iluzję poczucia własnej wyjątkowości. Poruszając ten aspekt, reżyser pokazuje cały swój kunszt – z wizjonera zamienia się w wyrobnika, który z wielką pieczołowitością dba o to, by jego opowieść nie ocierała się o granicę kiczu. Wielu jego kolegów po fachu biorąc się za łby z futurystyczną wizją społeczeństwa poległo. Villeneuve z tego starcia wyszedł zwycięsko.
Jeśli Blade Runner 2049 spotka los podobny do Blade Runner i dopiero po latach zostanie gremialnie okrzyknięty arcydziełem, to stanie się tak głównie za sprawą warstwy wizualnej filmu. Odpowiedzialny za zdjęcia Roger Deakins stworzył tu prawdopodobnie swoje kinowe opus magnum. Razem z reżyserem postanowili odejść od tętniącego życiem, cyberpunkowego krajobrazu oryginału. Los Angeles roku 2049 jest więc w filmie Villeneuve’a przejmująco wyjałowione, niemalże wysterylizowane. Gargantuiczny, wymagający metraż produkcji został po brzegi wypełniony szerokimi panoramami, z jednej strony zapierającymi dech w piersiach, z drugiej zaś wybudzającymi w widzu poczucie irracjonalnego niepokoju. Hipnotyczno-oniryczny pejzaż przedstawionego świata sprawdza się doskonale od samego początku, gdy z zupełnego pustkowia razem z K podążamy w kierunku świateł wielkiego miasta. Przynajmniej w pierwszym akcie historii czerń z filmu Scotta oddaje palmę pierwszeństwa bieli. W końcu w Los Angeles przyszłości nieustannie pada – deszcz, śnieg, podnoszący się z ziemi kurz czy zalegający na niebie smog. Wnętrza pomieszczeń wyglądają z kolei tak, jakby mieszkańcy zbierali się do wielkiej ucieczki. Choć miejsca pozornie jest mnóstwo, to wizualna pustka może zrodzić w nas doznania klaustrofobiczne. Na poziomie wizualnym mamy tu do czynienia ze światem, który dusi swoim rozmachem, zaplanowanym przerostem, a nade wszystko stopniowo narastającym w widzu poczuciem coraz większych trudności w wychwyceniu granicy między tym, co rzeczywiste, a tym, co jest tylko wyobrażeniem. Nie ma w tej oprawie żadnego szaleństwa – jest za to mnóstwo niedającej spokoju melancholii, doprowadzającej nas momentami o dziwo do ekstatycznego uniesienia. Jakimś cudownym zrządzeniem losu wszystko trafia tu na właściwe miejsce, nawet jeśli w tym ponurym krajobrazie pojawia się hologram Franka Sinatry śpiewającego jeden ze swoich przebojów. Do tego wszystkiego dochodzą perełki, jak choćby scena seksu K, Joi i Mariette (Mackenzie Davis). Od dawna w kinie nie było filmu, który charakteryzowałby się takim poziomem wizualnej maestrii, podkreślającym jeszcze utrzymany w stylu neo-noir klimat opowieści.
Sfera wizualna zostaje doskonale uzupełniona przez ścieżkę dźwiękową. Hans Zimmer i Benjamin Wallfisch zamieniają delikatne takty Vangelisa w elektroniczne ciężkie brzmienia, przytłaczające swoim rozmachem. Zaskakująco dużo jest w tych utworach ciszy, ni stąd, ni zowąd przerywanej momentalnie donośnym śpiewem chóru, jakimś bliżej nieokreślonym skowytem czy dźwiękiem o skali niemalże kosmicznej. Bębny i kotły wybrzmiewają na cyfrową modłę z takim majestatem i potęgą, jakby niebo miało za chwilę runąć na głowy mieszkańców Los Angeles roku 2049. To jednak żadna przesadnie pompatyczna apokalipsa – coś faktycznie wisi w powietrzu, ale to rzecz nienazwana, nieokreślona, wybrzmiewająca najlepiej w osobliwym połączeniu ciszy z muzyką głośniejszą od startu samolotu. Szepty i krzyki. Hałas i afonia totalna.
Wielką siłą filmu są także koncertowe popisy członków obsady. Gosling w swojej roli jest nieustannie wycofany, racząc widzów kamienną twarzą przez większość całej historii. Takie podejście podyktowane jest charakterem postaci, która przyszło mu grać – to przecież pozbawiony emocji android, w dodatku na własne życzenie wypychany poza margines społeczeństwa. Beznamiętność K rezonuje jeszcze w jego stoickim spokoju; zachowuje go nawet wtedy, gdy naciera na niego horda przeciwników. Sprawdza się wracający do roli Deckarda Harrison Ford, a także niezwykle sugestywna na poziomie mimiki twarzy Sylvia Hoeks jako Luv. Zwróćmy też uwagę, że z filmu na film coraz lepiej w swojej karierze aktorskiej radzi sobie Dave Bautista. Jeśli chcielibyśmy przyczepić się do kogoś z członków obsady, podejrzewam, że najwięcej wątpliwości w tej kwestii wzbudzi praca Jareda Leto. Jego postać momentami jawi się jako przejaskrawiona, a do takiego wniosku walnie przyczynia się gra samego aktora. Wallace stoi więc niebezpiecznie blisko innych korporacyjnych pijawek z manią wielkości, które ostatnimi laty mieliśmy okazję oglądać na ekranie. Być może taki był zamiar samego reżysera, jednak występ Leto może pozostawić w nas odczucie pewnego niedosytu.
Blade Runner 2049 to zanurzona w głębokim, refleksyjnym tonie medytacja nad istotą człowieczeństwa. Film niezwykle wymagający, w którym arcytrudne pytania o sens życia rezonują w jednej z najpiękniejszych w kinie ostatnich lat wizji przyszłości. Denis Villeneuve ze staranną precyzją postanowił zmierzyć się z niepokojami i strachem, które w znacznym stopniu determinują współczesne społeczeństwa. Gdzieś na najgłębszym poziomie, pomimo niemalże namacalnego rozmachu ekranowej historii, cała opowieść na niezwykle intymny wymiar – widać to najlepiej w nieśpiesznym, powolnym tempie narracji. To także konfrontowanie widza z jego sentymentami, w końcu jednorożec subtelnie zamienia się w drewnianego konia-zabawkę. Blade Runner 2049 to wreszcie wizualny majstersztyk, jakby promienie laserów faktycznie błyszczały w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Każdemu z Was życzę, byście po seansie zdali sobie sprawę, że nie wszystkie nasze chwile przeminą w czasie jak łzy na deszczu. Przecież ja i Ty, Czytelniku, różnimy się od replikanta K tylko jak dwie krople czystej wody…