Michael Bryce (Ryan Reynolds) jest jedynym ochroniarzem na świecie, który może pochwalić się jakością AAA. Niestety, w wyniku pewnego niedopatrzenia jeden z ochranianych vipów ginie i Smith traci swoją reputację. By udowodnić, że wciąż jest najlepszy, zgadza się na przetransportowanie z Londynu do Hagi byłego płatnego zabójcę Dariusa Kincaida (Samuel L. Jackson), który zdecydował się zeznawać przeciw zbrodniarzowi wojennemu Vladislavowi Dukhovichowi (Gary Oldman), którego reżim ma na sumieniu tysiące istnień. Ich tropem rusza cała armia agentów CIA i płatnych morderców. Jak można się domyślić droga do celu będzie wyboista. Gdy usłyszałem, że reżyser Niezniszczalnych 3 Patrick Hughes III zabiera się za kolejny film akcji z domieszką komedii, byłem sceptyczny. Może dlatego, że ostatnia część trylogii ze Stallonem nie przypadła mi do gustu. Jednak patrząc na zebraną obsadę: Reynolds, Jackson, Oldman, Hayek, poczułem się zaintrygowany. I muszę przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony. Duet głównych bohaterów przypomina mi trochę takie filmy, jak The Last Boy Scout czy Bulletproof. Dwóch gości, którzy za sobą nie przepadają muszą współpracować, by przeżyć cały czas przerzucając się zabawnymi tekstami. Panowie znakomicie się uzupełniają, a Jackson z wymawiania „motherfucker” uczynił już swoją wizytówkę. Konia z rzędem temu, kto policzy, ile razy ten wyraz pada w filmie. Sama fabuła nie jest może jakaś odkrywcza, ale nie o to w tym filmie chodzi. Jest to spektakl dwóch aktorów. Widać, że Reynolds po zagraniu w Deadpool odzyskał pewność siebie i poczucie humoru, z którego kiedyś słynął. Większość wypowiadanych przez niego żartów jest trafiona w punkt. Ciekawie też prezentują się postaci drugoplanowe jak wciąż piękna i seksowna Salma Hayek, która konsekwentnie stara się zerwać z wizerunkiem grzecznej panienki, i Gary Oldman szlifujący swój rosyjski akcent. Akcja filmu została osadzona w Europie. Jest to ostatnio coraz częstszy zabieg, który mnie się podoba. Widowiskowe ucieczki ulicami Londynu czy Amsterdamu mają swój urok. Nie jest to po raz setny ciemny Nowy Jork. Jules O’Loughlin zadbał, byśmy dostali ciekawe pocztówki z miast, w którym nasi bohaterowie sieją zniszczenie. Bo w sumie to, co robi nasz dynamiczny duet, nie można inaczej nazwać. Jedyne co w The Hitman's Bodyguard razi to brak jakiejkolwiek tajemnicy, która by widza pod koniec zaskoczyła. Wszystko jest tu od samego początku podane widzowi na tacy. Wiemy, kto zdradził, kto zabił, kto jest doby, a kto zły. Ja rozumiem, że w zamyśle reżysera ten film miał bawić, ale cholera, mógł się jednak trochę bardziej wysilić. Wprowadzić odrobinę tajemnicy. A tak, tylko siedzimy, śmiejąc się z dialogów obu panów i czekając na kulminacyjne starcie w Hadze. Pod względem kaskaderskim ten film nawet nie stał obok John Wick i Atomic Blonde. A szkoda, bo zaczynałem się przyzwyczajać do tego poziomu realizmu oraz wymyślnej choreografii podczas starć. Film miał potencjał, by zaserwować coś więcej niż śmiech. Ale w obliczu innych produkcji komediowych, chociażby z tego tygodnia, przynajmniej dostarcza zapowiedzianą rozrywkę. Trzeba się tym zadowolić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj