Bracia Russo swoimi filmami, takimi jak Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, Avengers: Koniec gry czy Avengers: Wojna bez granic, pokazali, że potrafią wyreżyserować wielkie widowisko, które chwyci widza za serce. Stali się pewnego rodzaju wyznacznikiem dla innych twórców zabierających się za komiksowe blockbustery. Niestety ich kolejne projekty nie były tak spektakularne. Cherry i Gray Man to średniaki. Ogromną nadzieję pokładałem więc w superprodukcji platformy Amazon. Serial z budżetem 300 mln dolarów miał wszelkie predyspozycje do tego, by osiągnąć wielki sukces. A jednak coś poszło nie tak. We Władcy pierścieni: Pierścieniach Władzy wiedzieliśmy, na jakie elementy wizualne poszły astronomiczne kwoty. W Cytadeli kompletnie tego nie widać. No ale zacznijmy od początku. Josh Appelbaum, stojący za takimi produkcjami jak Mission: Impossible – Ghost Protocol, Agentka o stu twarzach czy dwa ostatni kinowe filmy o Żółwiach Ninja, wymyślił serial o rywalizujących ze sobą organizacjach. Pierwsza to stojąca na straży bezpieczeństwa i porządku Cytadela zrzeszająca najlepszych tajnych agentów, a druga to nastawiona na maksymalizację zysków Mantykora. Obie firmy walczą ze sobą od lat. Podkradają sobie agentów, by zdobyć tajne informacje. W momencie, w którym rozpoczyna się akcja produkcji, to właśnie Mantykora zaczyna zwyciężać. Wdrożyła bowiem plan, w wyniku którego wielu agentów drugiej strony zostało zabitych lub uznanych za zaginionych w akcji. Jednym z takich osobników jest Mason Kane (Richard Madden). Niegdyś jeden z najlepszych szpiegów, a teraz przykładny ojciec i mąż. Cierpi on na amnezję i kompletnie nie pamięta swojego poprzedniego życia. W głowie wciąż pojawiają mu się jakieś przebłyski z przeszłości, których nie jest w stanie złożyć w zgrabną całość. I pewnie żyłby sobie spokojnie, gdyby nie pojawił się jego dawny dobry przyjaciel – Bernard (Stanle Tucci). To on zaczyna uświadamiać Masona, że osiem lat temu był superagentem i niejako zmusza go do ponownego wstąpienia w szereg Cytadeli, by ochronić świat przed złą konkurencją. Fabuła serialu jest banalna i widzieliśmy ją już w wielu amerykańskich serialach. Momentalnie pojawia się w głowie Tożsamość Bourne'a. Tam też mieliśmy do czynienia z agentem, który w wyniku przypadku stracił pamięć. A o Pamięci absolutnej nawet nie wspomnę. Jestem przekonany, że gdyby ta produkcja powstała na przełomie lat 80. i 90., wyglądałaby podobnie tylko w głównej roli zobaczylibyśmy pewnie Davida Hasselhoffa lub Jonathana LaPagila. Cytadela to nic więcej jak szpiegowski serial akcji nastawiony na ciągłe zaskakiwanie widza tym, kto jest podwójnym agentem i w którym momencie sobie o tym przypomni lub objawi prawdziwe intencje. Tyle że wszystko tu jest do bólu przewidywalne. Jesteśmy w stanie domyślić się, co dany bohater zrobi, nim on sam na to wpadnie. Twisty zaplanowane przez twórców są niestety marne i rzadko spełniają swoją funkcję. Nie wiem, czy problem leży jedynie w scenariuszu, czy także w reżyserii braci Russo, którzy - mam wrażenie - bardziej skupili się na dopracowywaniu licznych sekwencji walki pomiędzy bohaterami niż na prowadzeniu aktorów w momentach, gdy ich gra ma opierać się na dialogach. Nowa produkcja Amazona to niestety bardzo drogi średniak. Po obejrzeniu trzech z sześciu odcinków pierwszego sezonu nie czuję się mocno zaintrygowany historią. Losy głównych bohaterów są mi obojętne. Jedyną postacią, która wzbudza jakiekolwiek emocje, jest Bernard, ale myślę, że odpowiada za to Stanley Tucci, który przelał w tę kreację część swojej charyzmy. Reszta jest po prostu nudna. Richard Madden czy Priyanka Chopra nie są w stanie wykrzesać ze swoich bohaterów emocji – czegoś, dzięki czemu widz mógłby im kibicować. A ten serial przecież opiera się na polowaniu na tę dwójkę. Powinno nam zależeć, by przeżyli, ale tak nie jest. Nawet grający czarny charakter Roland Moller radzi sobie o niebo lepiej, choć ma mniej czasu ekranowego. Problemem są także bardzo słabo napisane dialogi, przez które bohaterowie nie mają własnego głosu. Wszyscy (oprócz Bernarda) brzmią praktycznie tak samo.
fot. materiały prasowe
+1 więcej
Serialowi nie pomogły ciągłe przeróbki scenariusza czy dokrętki. Mam wrażenie, że to i tak cud, że z tego chaosu wyszedł średniak, bo doniesienia z planu sugerowały, że skończy się to katastrofą. Podobnie jak w Grey Manie mamy sporo głupotek scenariuszowych. Tam organizacja chciała ukryć swoje istnienie, ale gdy musiała odzyskać pendrive, niszczyła każde publiczne miejsce, w którym się pojawiała. Rozumiem, że zabijanie cywili i policjantów w biały dzień na ulicy miało pomóc w utrzymaniu ich operacji w tajemnicy? W najnowszej produkcji mamy zaś agencję szpiegowską, która posiada broń atomową – może ją aktywować walizką z zaszyfrowanymi kodami, które nie zmieniły się od ośmiu lat. Jestem zdziwiony, że bracia Russo puszczają w świat takie kwiatki. Jakby kompletnie nie cenili inteligencji widzów. Serwują nam bylejakość i liczą na to, że wybuchowe sceny akcji zatuszują wszystkie niedoróbki.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj