Licząca już kilkadziesiąt lat seria Comanche to dzieło dwóch klasyków europejskiego komiksu: scenarzysty Grega i rysownika Hermanna. Razem stworzyli westernowy cykl, który – tak przynajmniej należy wnioskować po jego pierwszym tomie, zatytułowanym Comanche. Red Dust – mimo pewnych wad nadal powinien przypaść do gustu wielbicielom Dzikiego Zachodu.
Chociaż seria swą nazwę bierze od imienia właścicielki rancha Triple Six, nad której głową zbierają się ciemne chmury, to głównym bohaterem jest tajemniczy kowboj i rewolwerowiec Red Dust. Nie wiadomo, skąd przybywa, nie znamy celu jego podróży, ale gdy natrafia na młodą dziewczynę w potrzebie, bierze sprawy w swoje ręce. Chociaż w teorii jest tylko pracownikiem, to on decyduje o działaniach niewielkiej obsady rancha oraz zwykle jako jedyny jest w stanie przejrzeć kolejne intrygi i zagrożenia, które mają na celu wykurzenie Comanche z jej ziemi. Powiedzmy sobie szczerze, geniusz bohatera jest mocno umowny, a spiski dość przejrzyste, ale w westernowej konwencji sprawdzają się dość dobrze.
Hermann i Greg – każdy w swojej dziedzinie – garściami czerpią z najlepszych ówczesnych wzorców (Red Dust ukazał się w 1972 roku). Z jednej strony widać silne inspiracje (fabularne, ale także graficzne, choć tutaj już jest to raczej efekt dominującej wtedy stylistyki) o kilka lat starszą serią Blueberry #5: Złamany nos. Plemię widmo. Długi marsz. Z drugiej autorzy wzorują się mocno na filmowych westernach, które święciły triumfy jeszcze kilka-kilkanaście lat przed premierą komiksu.
Oczywiście w tradycyjnie 48-stronicowej historii nie dało się upchnąć wszystkich możliwych wątków charakterystycznych dla westernu - ale spokojnie, przecież to dopiero pierwszy tom serii. A i tak pojawiły się uwielbiane przez fanów tego gatunku motywy i archetypy: rewolwerowiec o dobrym sercu, stary wyga, bezpardonowa walka o ziemię, strzelaniny, dzikie mustangi i rozrzucone po prerii miasteczka. Nie ma co prawda Indian, poszukiwaczy złota czy band koniokradów i rozbójników, ale i bez nich w Red Dust dzieje się naprawdę sporo. Dodatkowym plusem są postacie: wiele z nich pojawia się tylko na chwilę, ale dzięki połączeniu rysunku i scenariusza (sporo jest też bazowania na skojarzeniach z popularnymi wzorcami) okazują się barwni i pełnokrwiści.
Jeśli jesteście fanami westernów, szczególnie tych klasycznych, to bez wahania powinniście sięgnąć po otwierający Comanche album. Jest trochę uproszczeń, ale też i całkiem sporo ładnych kadrów, wyrazistych bohaterów i akcji typowej dla Dzikiego Zachodu. Pozostali zapewne poczują się odrobinę rozczarowani archaicznością niektórych rozwiązań.