Adonis Creed powraca po raz trzeci. Jak sobie radzi na ringu bez Rocky’ego w swoim narożniku? Sprawdzamy.
Adonis Creed (
Michael B. Jordan) postanawia przejść na zasłużoną emeryturę. Na ringu wywalczył wszystko, co w jego mniemaniu było do wywalczenia, więc teraz postanawia poświęcić się rodzinie. Chce, by jego żona Bianca (
Tessa Thompson) spełniła się w biznesie muzycznym, gdy sam zaopiekuje się córką i dalej będzie rozwijać swoją szkołę. Ma zamiar odkrywać nowe talenty, które będą sięgać po mistrzowskie pasy. Nie musi nawet na nie długo czekać, bo w jego „stajni” znajduje się pretendent na mistrza. Jednym słowem: życie zaczyna się mu układać. Pewnego dnia przed jego siłownią pojawia się przyjaciel z dalekiej przeszłości – Damian (
Jonathan Majors), który po 18 latach wyszedł z więzienia. Nim do niego trafił, był dobrze zapowiadającym się bokserem. Twierdzi, że byłby w stanie zostać mistrzem nawet teraz, gdyby tylko ktoś dał mu taką szansę. A jedyną osobą, która może to zrobić, jest właśnie Adonis.
Creed 3 spina mocną klamrą całą trylogię, która rozpoczęła się w 2015 roku, gdy młody chłopak z ambicjami pojawił się w restauracji Rocky’ego i poprosił go o pomoc. Chciał zostać najlepszym bokserem na świecie. Siedem lat później widzimy spełnionego sportowca, który nie ma już przed sobą żadnych sportowych wyzwań, więc schodzi z ringu jako mistrz. Jednak to nie jest tak, że ten ogień realizacji w nim zgasł. Wciąż gdzieś tam się tli i tylko czeka, aż godny przeciwnik rzuci mu wyzwanie. I duet scenarzystów, czyli Zach Baylin i Keenan Coogler, właśnie mu takiego znaleźli. Panowie sięgnęli do pierwszej części i zagłębili się w przeszłość Adonisa. Wyciągnęli na światło dzienne wszystkie jego brudy i przewinienia. Nareszcie dowiemy się, co wydarzyło się w poprawczaku i jakie były tego reperkusje. Wcześniej temat był jedynie draśnięty, a teraz rana zostaje mocno rozdrapana. Przyznam szczerze – gdy dowiedziałem się, że Coogler pracuje przy tym filmie, byłem mocno zaniepokojony, wszak jest to człowiek, który napisał tragiczny
Kosmiczny mecz: Nową erę. O dziwo, bardzo dobrze sobie poradził. Choć nowa odsłona przygód Creeda nie jest bez wad. Film bardzo długo się rozkręca. Ma nierówne tempo. Jednak gdy przypomina sobie, że jest filmem sportowym, a nie melodramatem, to wręcz zachwyca.
W filmie dostajemy w sumie dwie długie walki bokserskie, które mają wszystko, czego byśmy się spodziewali po seriach
Rocky i
Creed – wspaniałe ujęcia i prawdziwe pojedynki, a nie ich imitacje, jak to się niekiedy zdarza. Zarówno Michael B. Jordan, jak i Jonathan Majors świetnie przygotowali się do tego projektu pod kątem fizycznym. Majors zamienił się w jakąś bestię. Widać to już było w nowym
Ant-Manie, ale tutaj prezentuje po prostu górę mięśni. Widz bez problemu wierzy w to, że grany przez niego Daniel może z każdym – i to bez kompleksów! – skrzyżować rękawice na ringu. To, jaką metamorfozę przeszedł ten aktor, zasługuje na ogromne uznanie. Sam konflikt obu bohaterów jest doskonale sprzedany przez aktorów. Czuć te iskry między nimi za każdym razem, gdy stają naprzeciwko siebie. Ten film aż ocieka rywalizacją i pewnego rodzaju zazdrością.
Gdy panowie spotykają się w finałowej walce, widać, że się nie ociągali. Nie udawali ciosów, a wyprowadzali je z całym impetem na ciało przeciwnika. Sami potwierdzają to w wywiadach. Dzięki temu starcia są takie emocjonalne i wiarygodne. Czuć w nich ból po każdym zadanym ciosie. Trzeba przyznać, że Michael B. Jordan bardzo dużo nauczył się na planach innych produkcji. Musiał być pilnym uczniem, ponieważ jego debiut reżyserski wygląda wyśmienicie. Nie korci go, by walki przeplatać z chaotycznymi cięciami. Dostajemy to, czego spodziewamy się po tej serii, czyli długie ujęcia, w których widzimy wymiany ciosów. Niestety odczuwalny jest brak
Sylvestra Stallone'a na pokładzie. Jordan świetnie sobie radzi w kręceniu scen walki, ale traci gdzieś tempo w scenach poza ringiem. Nie potrafi ich odpowiednio wyważyć. W tych miejscach film trochę się ślimaczy, przynudza. Zarówno reżyser, jak i scenarzyści za bardzo chcieli pokazać, jak trudno jest dorastać młodym Afroamerykanom w Los Angeles. Rozumiem zamysł, ale nie o tym jest ta seria. Przez tematy społeczne zabrakło czasu na ciekawe zaprezentowanie treningów i powrotu Adonisa do formy sprzed emerytury. To, co było świetnym elementem
Creeda 2, zostało zepchnięte tutaj na drugi plan i ograne w dwie minuty. Trochę szkoda.
Twórcy postanowili zasygnalizować nam możliwe kierunki rozwoju tej franczyzy. Zasugerowali nam nawet, kto może być nowym Creedem. Jeśli moje przypuszczenia się sprawdzą i zostanie nim córka Adonisa, to jestem na nie. Wydaje mi się, że jej historia nie jest na tyle ciekawa, by pociągnąć temat dalej. Jeśli producenci się uprą, to będzie to strasznie wymuszony film.
Creed 3 jest solidnym zakończeniem historii młodego pięściarza, któremu nikt nie wróżył kariery, a on postanowił zadziwić cały światy – wygrać nie tylko z niedowiarkami, ale także samym sobą. Był człowiekiem, na którego nikt nie stawiał, a stał się mistrzem i wzorem do naśladowania dla nowego pokolenia. Jego finałowa walka z kolegą z dzieciństwa jest pewną formą ostatecznego rozliczenia się z przeszłością i pozbycia się ostatniej osoby, która może twierdzić, że na coś nie zasługuje. Jest to też świetny debiut reżyserski Michaela B. Jordana, który podobnie jak jego bohater udowadnia, że potrafi zrobić wszystko, na czym mu zależy. Jedyne, czego mi brakuje, to Rocky’ego w narożniku. Ale z drugiej strony, trzeba było kiedyś przeciąć tę pępowinę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h