Black-ish” to nie obrazoburczy przełom w temacie różnic kulturowych ani próba wyważenia otwartych drzwi, ale w czasie, kiedy kino ciągle rozlicza się z grzechami przeszłości, telewizja znajduje się już krok dalej. Co roku otrzymujemy filmy stanowiące niejako pomniki afroamerykańskiej historii – „Lincoln”, „Zniewolony. 12 Years a Slave”, „Selma”. W telewizji tematy zróżnicowania kulturowego i napięć na tle rasowym nie były dotychczas tak popularne – seriale podejmujące je w dojrzały sposób można policzyć na palcach jednej ręki. W ubiegłym sezonie uległo to stopniowej zmianie wraz z pojawieniem się takich seriali jak „American Crime” (wiarygodnie i wrażliwie prezentujący uprzedzenia rasowe związane z przestępczością), „Fresh Off the Boat” (próby aklimatyzacji azjatyckiej rodziny w amerykańskim społeczeństwie) czy nawet „Empire” (wyraźny głos kultury hip-hopu). „Black-ish” z kolei porusza owe tematy z nowej perspektywy – bogatej, czarnoskórej rodziny Johnsonów, mieszkającej na przedmieściach – i robi to w sposób zabawny oraz świadomy. Zanim jednak więcej o samej tematyce, docenić trzeba głównych aktorów spektaklu. Nie byłoby bowiem sukcesu bez obsadowych strzałów w dziesiątkę. Prym wiedzie Anthony Anderson, który w skórze głowy rodziny, Andre Johnsona, czuje się jak ryba w wodzie. Aktor posiada komediowy dryg i sprawdza się idealnie jako – a to wyluzowany, a to znerwicowany – katalizator kolejnych gagów. Zaledwie o krok ustępuje mu serialowa żona, Rainbow (Tracee Ellis Ross), z reguły głos rozsądku i trzeźwego osądu, która sama wywodzi się z mieszanej rodziny i oferuje tym samym świeże spojrzenie na sprawy konfliktowe. Nastoletnie pokolenie Johnsonów to urocze stereotypy: nierozgarnięty nerd Junior (Marcus Scribner) i równie piękna, co płytka Zoey (Yara Shahidi). Show kradną jednak najmłodsze, utalentowane latorośle – do przesady słodki Jack (uzdolniony tanecznie Miles Brown) i mądra ponad swój wiek Diane (Marsai Martin). Razem z pojawiającymi się epizodycznie konserwatywnym dziadkiem (bawiący się rolą Laurence Fishburne) i babcią Ruby (Jenifer Lewis) stanowią paletę barwnych, kapitalnie ze sobą korespondujących bohaterów. Jest jeszcze drugi plan w postaci m.in. kolegów z firmy Dre, ale ci pełnią wyłącznie rolę komediowego punktu odbicia dla głównego bohatera. Prawdopodobnie nie wszystkim do gustu przypadnie (nad)ekspresyjna gra Tracee Ross, ale poza tym obsada nie ma słabych punktów. [video-browser playlist="727515" suggest=""] Fabuła serialu ma dwie równorzędne, harmoniczne warstwy. Pierwsza z nich to ta zasygnalizowana wcześniej, piętnująca stereotypy w interakcjach osób o różnym kolorze skóry, a także tycząca się utartych przekonań wewnątrz czarnoskórej społeczności. Od tej strony serial żywo śmieje się w twarz poprawności politycznej, co za Oceanem wzbudziło zresztą niezrozumiałe i nieuzasadnione kontrowersje. Sztandarowy przykład owego podejścia to np. odcinek zatytułowany „Colored Commentary”, w którym Bow przewrażliwiona jest na punkcie sportowego komentarza przyrównującego zdolności atletyczne syna do pantery, a Dre tylko czeka, aby w odpowiedzi zagrać kartą rasizmu. Prawdziwy wysyp perełek ma jednak miejsce w „Black Santa, White Christmas”, gdzie kobiece bohaterki fantazjują o nowym odtwórcy Jamesa Bonda (koniecznie Idris Elba!), pada prześmiewcze hasło: „czarni nie mogą być rasistami” oraz ułożona zostaje równie komiczna wyliczanka tolerancji, w której to pierwszeństwo ma biały, potem czarny i Meksykanin, a na końcu gej. To przykłady świadomego sposobu, w jaki serial kontrapunktuje źle pojmowaną poprawność polityczną. Miejscami udaje się również postawić ciekawe, zmuszające do dyskusji pytania o teraźniejszość i sposób wychowania kolejnych pokoleń. Czy uczyć je rozróżniania rówieśników względem koloru skóry i wpajać poczucie przynależności z własną rasą? Jaką wartość ma historia i czy poza docenieniem dokonań Martina Luthera Kinga młodzi muszą dziś żyć ze świadomością cierpień starszych generacji? Czy powinni traktować prezydenturę Obamy jako przypadek wyjątkowy, czy już jako sytuację naturalną? Te i wiele innych z pozoru tylko powierzchownych dygresji udaje się przemycić niejako tylnymi drzwiami, za każdym razem sprowadzając je do prostego i uniwersalnego morału, który za cnoty nadrzędne stawia równość, tolerancję i zdrowy rozsądek. Tą drugą, równie istotną, choć już głównie humorystyczną warstwą fabularną jest po prostu rodzina. Serial rozbraja wszystkie najbardziej typowe - niezależne od czasu i miejsca - stereotypy życia familijnego. Jest więc rozmowa w temacie wychowania seksualnego, nastoletni bunt, dylemat bicia dzieci, kryzys wieku średniego, dynamika relacji małżeńskich czy w końcu wybrzydzanie przy stole. Błyskotliwość w sposobie ich zaprezentowania przejawia się w drobnych scenach – takich jak rodzeństwo, które solidarnym oburzeniem reaguje na zgaszenie telewizora, choć żadne faktycznie go nie oglądało. Każdy, kto wychował się w wielodzietnej bądź wielopokoleniowej rodzinie, będzie w stanie wczuć się w relacje bohaterów, zestawiając je z własnymi doświadczeniami i doceniając te detale. Czytaj również: Tracee Ellis Ross z serialu „Black-ish” o rasizmie i seksizmie w Hollywood Finałowy odcinek, stylizowany na lata 30., fantastyczną klamrą spina cały sezon "Black-ish" – oto bowiem istnieją historie, które zawsze warte są opowiadania. Jedną z nich są właśnie perypetie rodziny Johnsonów, a o ile maksymalna nota, którą wystawiam, pozostaje wyłącznie kwestią mojej subiektywnej oceny, to jednak sam serial w przyjętej przez siebie konwencji praktycznie nie miał wad, oferując niezmienne stężenie śmiechu i refleksji na przestrzeni wszystkich 24 odcinków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj