Nowi Strażnicy? Jeszcze nie w jakości i rozmachu, ale na pewno scenariusz Lemire’a to to samo dojrzałe i gorzkie spojrzenie na superbohaterów, które charakteryzuje legendarny komiks Alana Moore’a.
W Black Hammer Volume 1: Secret Origins fanom i fankom komiksów wszystko się będzie kojarzyć. A bo ten bohater i jego geneza przywodzą na myśl Kapitana Amerykę, a ten z kolei to nieco inna wersja Marsjańskiego Łowcy Ludzi, J’onna J’onzza, natomiast ta dziewczynka to w zasadzie Shazam, tyle że jest właśnie dziewczynką, a nie chłopcem, no i przemianę wywołuje u niej inne słowo. Ta scena przywoła wspomnienia z pierwszego zeszytu przygód Fantastycznej Czwórki, inna odwoła się do klasycznych horrorów grozy, a w Pułkowniku znajdziecie coś z Dra Manhattana. Podobnie graficznie i narracyjnie momentami przeniesiemy się o kilkadziesiąt lat wstecz, gdy obowiązywały inne style, a bogami byli Stan Lee, Jack Kirby oraz Shuster i Siegel.
W skrócie: fundamentem scenariusza Jeff Lemire jest to, co było przed jego komiksem, klasyka klasyk, tu przepuszczona przez inny filtr, bardziej lub mniej zmieniona, wykrzywiona może, niekiedy dla osiągnięcia efektu komicznego (Cthu-Lou!), częściej jednak jako punkt wyjścia dla zupełnie innych historii.
Bo Czarny młot to historia różna od tego, co zwykle dostajemy w komiksach od Marvela czy DC. Przy czym sztuczką nie jest tu „urealnienie” herosów, ale raczej ich odbrązowienie – pokazanie tragedii w ich życiach, poświęcenia, samotności, wyrzeczeń, przeplecione gęsto codziennością, a więc ich bardziej ludzkimi obliczami. Bo nasi bohaterowie świat ratowali kiedyś, przed wydarzeniem, które sprawiło, że utknęli na pewnej farmie, mogąc podróżować tylko do pobliskiego miasteczka, odcięci od świata zewnętrznego, skazani na trwanie i siebie nawzajem.
Zaletą scenariusza Lemire’a jest fakt, że miesza się w nim tak wiele rzeczy i tematów. Bo i to, co napisałem wyżej nie oddaje wszystkiego, co w Czarnym młocie znajdziecie – jest to jakaś niezwykła, pokręcona mieszanka właśnie opowieści superbohaterskiej, obyczajowej, miłosnej, psychodelicznej, horroru nawet, przy czym wciąż pozostaje ten komiks, poprzez nieustanne nawiązania do klasyki medium i grę konwencją, bardzo głęboko osadzony w tradycji superbohaterskiej, więc to nie tak, że ktoś po prostu zrobił historię obyczajową z ludźmi z niezwykłymi mocami.
To skomplikowane. I fascynujące.
Dołóżmy do tych wszystkich warstw scenariusza kreskę Dean Ormston, bliższą Hellboyowi, niż Batmanowi (w końcu wcześniej pracował przy Sandmanie czy Lucyferze, co sporo mówi o jego stylu), zdecydowanie nie trzymającą się prostych kompozycji, może nie efekciarską, ale często efektowną. Dołóżmy mistrza kolorystów, Dave’a Stewarta, a otrzymamy jeden z ciekawszych nowych tytułów komiksowych ostatnich lat.
Wreszcie powiew prawdziwej świeżości w świecie superbohaterów!