Polska kinematografia nie ma długiej tradycji tworzenia thrillerów, jeśli w ogóle ona istnieje. Trudno bowiem znaleźć choć jeden tytuł, który wpisywałby się bez zastrzeżeń w ten gatunek – możemy ewentualnie zaliczyć Ziarno prawdy Borysa Lankosza, które jest raczej karykaturą niż odegraniem pewnych schematów. Na tym jałowym gruncie powstaje więc coś zupełnie przewrotnego, (nie)thriller z (nie)bohaterami i o (nie)zabijaniu – Czerwony pająk Marcina Koszałki.
Film oparty jest o książkę Marty Szreder pt.
Lolo, która łączy w sobie prawdziwą historię Wampira z Krakowa oraz miejską legendę o tzw. Czerwonym pająku. Lolo, a konkretniej Karol Kot, skazany został w 1968 na karę śmierci za zabójstwo dwóch kobiet. Czerwony pająk, czyli Lucjan Staniak, przyznał się aż do 20 morderstw… problem jednak w tym, że nigdy nie istniał, a został jedynie wykreowany jako historyjka opowiadana między znajomymi. Koszałka, idąc za Szreder, miesza te dwie historie i tworzy opowieść nie tyle o morderstwie, co o fascynacji tym aktem.
Ponury, skąpany w śniegu Kraków, pełen błotnistych uliczek i podrapanych, sypiących się murów jest idealnym miejscem na rozegranie całej intrygi. Przestrzeń u Koszałki najlepiej odgrywa to, że w mieście dzieją się okrutne rzeczy – ciemne blokowiska, rzeźnia, piwnice są świadkami cichej fascynacji Karola Kremera (Filip Pławiak) weterynarzem (Adam Woronowicz), którego podejrzewa o serię morderstw popełnionych w ostatnim czasie. Bardzo szybko jednak relacja ich zamienia się we współpracę, naukę, czerpanie inspiracji, zaś w pewnym momencie pragnienie przekroczenia granic staje się ogromne, a krwawe pragnienia spotkają się z murem zasad etycznych.
Także i swoich ograniczeń był Koszałka świadomy i świadomie je przekraczał wbrew gatunkowym zasadom. Budowanie napięcia poprzez muzykę, suspens i nagromadzenie wydarzeń reżyser porzuca na rzecz kontemplacyjnej wręcz analizy tego, co w głowie głównego bohatera siedzi. To jednak na tyle krótka droga, że bardzo trudno jest wniknąć pod czaszkę Kramera – nim zrozumiemy jedną nieracjonalną decyzję, nastąpi już następna, niosąca za sobą lawinę kolejnych konsekwencji. Koszałka w duchu kłania się Kieślowskiemu, psychologizując swój film do granic możliwości – i tak jak reżyserowi
Krótki film o zabijaniu, tak twórcy
Czerwony pająk też się to nie udaje.
No url
Oba filmy, zarówno Kieślowskiego, jak i jego spadkobiercy, w swoim wydźwięku są miałkie emocjonalnie i - co ciekawsze - Koszałka sam pozbawia się naboi, którymi mógłby strzelać. Elipsami i brakiem muzyki odejmuje swojemu dziełu potrzebnej dramaturgii. Oszczędną grą aktorską i interakcjami między bohaterami ograniczonymi do minimum spłaszcza jeszcze bardziej portret postaci. Reżyser zapewne cel swój osiągnął – stworzył mur, przez który bez wzruszeń oglądamy kolejne okrucieństwa, podobnie jak nasi bohaterowie z zimną krwią „zabijają” swoje ofiary, i przez który nie sposób poznać głównego bohatera. Miałoby to może ciekawszy wydźwięk, gdyby
Czerwony pająk zakończył się odrobinę wcześniej, tymczasem zaatakowani jesteśmy jeszcze symbolicznym epilogiem burzącym niejako przekaz całego filmu – fascynacja aktem morderstwa ustępuje fascynacji samymi mordercami, a próba zrozumienia głównego bohatera zastąpiona jest wariacją na temat „niektórzy żyli dłużej i szczęśliwiej”.
Debiut Marcina Koszałki jest z pewnością takim filmem, jaki sobie reżyser zaplanował – wymykającym się na każdym kroku gatunkowym schematom, z intensywnymi, mrocznymi zdjęciami i masą niedopowiedzeń. Jednak widz zapamięta nie te przeskoki fabularne, często angażujące w trakcie seansu, lecz brak satysfakcji po wyjściu z kina. Twórcom może i należą się gratulacje za odwagę, jednak dobre chęci nie zawsze wystarczą, by opowiedzieć coś ciekawego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h