Frank West powrócił do serii Dead Rising po krótkiej nieobecności. Czy odpoczynek pomógł mu powrócić do formy?
W
Dead Rising 4 zagrałem po raz pierwszy jeszcze w październiku, w trakcie tegorocznych targów T-Mobile Warsaw Games Week. Mimo tego, że zaprezentowana tam wersja demonstracyjna oferowała zaledwie kilka minut rozgrywki było widać, że produkcja będzie wierna korzeniom serii i zaoferuje równie szaloną rozwałkę, która pomimo swojej prostoty sprawiać będzie sporo radości.
Akcję gry osadzono 16 lat po wydarzeniach z pierwszej części i ponownie umiejscowiono ją w miasteczku Willamette w stanie Colorado. Ba – cała historia, po krótkim prologu, rozpoczyna się w tym samym centrum handlowym, w okresie świątecznym. Tym razem do naszej dyspozycji oddano nie tylko wnętrze kompleksu handlowego, ale całe miasto, które niestety nie zachwyca. Pomimo teoretycznie otwartej struktury, w
Dead Rising 4 gra się liniowo. Deweloperzy prowadzą nas do poszczególnych celów praktycznie po sznurku i w zdecydowanej większości przypadków nie ma sensu aby schodzić z tej drogi, bo owszem, są tu zadania i aktywności poboczne, ale to typowy znaczniki do odhaczenia. Nie wiążą się z nimi żadne historie, a dużo z nich nie stanowi też większego wyzwania, będąc raczej typowym zapychaczem. Mamy tu np. typowe dla serii ratowanie innych ludzi, a także czyszczenie schronów, w których grasują zombie. Jak nietrudno się domyślić – oba typy zadań wykonujemy mordując żywe trupy. Bardzo zróżnicowane, prawda?
Również opowieść zaprezentowana w głównym wątku fabularnym nie zachwyca. Chociaż nikt nie spodziewał się raczej historii pełnej zwrotów akcji w grze, w której głównym celem jest eksterminacja całych zastępów żywych trupów, to podczas rozgrywki brakowało mi ciekawych postaci, dialogów i wydarzeń, które sprawiłyby, że z wypiekami na twarzy wyczekiwałbym dalszych wydarzeń. Odniosłem też wrażenie, że twórcy nie wiedzieli do końca w jaką stronę pójść w
Dead Rising 4. Mamy tutaj bohatera rzucającego zabawne teksty, zabijanie zombiei przy pomocy uzbrojonego wózka inwalidzkiego i kuszy strzelającej fajerwerkami, ale z drugiej strony momentami gra momentami usiłuje pokazać, że jest nieco mroczniejsza i poważniejsza od poprzednich odsłon, co nie zawsze się udaje.
Dużych zmian doczekała się rozgrywka, niestety – nie zawsze na lepsze. Kontrowersyjną decyzją było usunięcie limitu czasowego, który miał tyle samo fanów, co wrogów, ale stał się już poniekąd znakiem rozpoznawczym gier z Westem w roli głównej. Gameplay wydaje się być również dużo bardziej uwspółcześniony i przygotowany bardziej pod kątem graczy zachodnich. Uproszczono system tworzenia przedmiotów, a interfejs jest bardziej przejrzysty i intuicyjny. Z gry usunięto również Psychopatów, którzy w poprzednich odsłonach pełnili rolę bossów. Zastąpiono ich Maniakami, którzy teoretycznie pełnią taką samą rolę, ale poświęcono im znacznie mniej uwagi. Nie są oni tak charakterystyczni i nie zapadają w pamięć tak, jak Psychopaci. Dlaczego zdecydowano się na taki krok? Nie mam pojęcia i nie jestem w stanie tego w żaden sposób usprawiedliwić.
Gra jest też nieco łatwiejsza od wcześniejszych części. Ekwipunek Franka jest pojemniejszy i podzielono go na cztery kategorie – broń białą, palną, miotaną oraz pożywienie. Możemy go dodatkowo rozwijać poprzez inwestowanie punktów w odpowiednie umiejętności. Dzięki temu rzadziej zdarzają się nam sytuacje, w których zostajemy otoczeni przez stado wygłodniałych zombie, nie posiadając przy sobie chociażby deski, którą moglibyśmy wyrżnąć sobie drogę ucieczki. Dodano tu również możliwość zapisu w dowolnym momencie, co w połączeniu z ogromnym ekwipunkiem sprawia, że gra kompletnie zatraciła survivalowy charakter. I nie zrozumcie mnie źle, poprzednie odsłony nie były typowymi grami o przetrwaniu, ale limit czasowy i ograniczona pojemność ekwipunku sprawiały, że czuć było ciągłe zagrożenie. Tutaj tego brakuje – dostajemy klasyczną grę akcji, w której przeciwnicy w większości nie stanowią absolutnie żadnego wyzwania.
Na szczęście, łatwość zabijania zombie nie sprawia, że nie jest to satysfakcjonujące. Dzięki dostępowi do wyjątkowo pokręconych broni i pojazdów, walka nie nudzi się, nawet pod koniec rozgrywki i mimo faktu, że zadawanie ciosów wymaga od nas ciągłego naciskania praktycznie tylko jednego przycisku. Ciekawe urozmaicenie stanowi też egzoszkielet, dzięki któremu Frank na pewien czas zyskuje nadludzką siłę, pozwalającą mu dzierżyć w dłoniach ogromne bronie, dysponujące największą siłą rażenia.
Rozgrywkę wzbogaca też aparat fotograficzny (przypominam – Frank West jest dziennikarzem śledczym), który od czasu do czasu wykorzystujemy do rozwiązywania prościutkich zagadek i przeprowadzania analizy otoczenia, na wzór tego, co oferowały gry o Batmanie z serii Arkham, czyli szukamy pewnych przedmiotów i miejsc na bazie krótkich wskazówek. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby po prostu wyjąć lustrzankę i robić zdjęcia – za wyjątkowo udane otrzymamy punkty doświadczenia. A, no i jest też opcja robienia sobie selfie, do którego możemy pozować z głupią miną.
Kontrowersyjną decyzją było usunięcie możliwości kooperacji w trakcie kampanii. Rozumiem co kierowało twórcami, chcieli położyć większy nacisk na opowiedzianą w grze historię, ale co-op był naprawdę dużym atutem tej serii. Tutaj dostaliśmy substytut, w postaci odrębnej kampanii przeznaczonej do rozgrywki ze znajomymi, ale przypomina on bardziej Hordę z serii
Gears of War, niż pełnoprawną kampanię tworzoną z myślą o wielu graczach.
Gra nie zachwyca pod względem oprawy graficznej, która wygląda niemal tak samo, jak w przypadku 3. części. Niedostatki techniczne naprawia nieco świąteczny klimat, który świetnie zgrał się z datą premiery. Willamette pełne jest choinek, prezentów i innych świątecznych dekoracji, które doskonale budują nastrój.
Dla fanów serii problemem może okazać się tez osadzenie innego aktora głosowego w roli Franka Westa.
Terence'a J. Rotolo zastąpił
Ty Olsson. Moim zdaniem sprawdza się on całkiem nieźle jako sarkastyczny fotograf, ale rozumiem też niezadowolenie osób, które przyzwyczaiły się do poprzedniego aktora.
Z powyższych akapitów można wysnuć, że
Dead Rising 4 jest gra nierówną i rzeczywiście tak jest. Deweloperzy z firmy Capcom starali się o wprowadzenie do gry pewnych ułatwień, mających pomóc nowym graczom, ale jednocześnie pokusili się o kilka kompletnie nietrafionych zmian, takich jak np. brak klasycznej kooperacji i usunięcie Psychopatów. Otrzymujemy więc produkcję, która nie zadowoli do końca ani weteranów serii, ani nowicjuszy, typowego średniaka, z którym można miło spędzić czas, ale zdecydowanie nie jest to gra, która zapadnie w pamięć na dłużej.
PLUSY:
+ świąteczny klimat,
+ walka mimo wszystko sprawia radość,
+ mnóstwo nietypowych projektów broni,
+ pewne ułatwienia.
MINUSY:
- niedzisiejsza oprawa,
- momentami zbyt prosta,
- brak charakterystycznych przeciwników,
- brak kooperacji podczas kampanii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h