Demon z pewnością jest jednym z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Wymyka się gatunkom, jest zarazem zabawny i przerażający oraz przywraca zapomniane mity. Taki film - i to tego konkretnego reżysera - zasługuje na wyjątkowe wydanie. No cóż, nie tym razem...
Polskie kino uczy nas tego, że wystarczy ubrać coś w gatunkowy gorset, by natychmiast wszelkie znaczenia i interpretacje brane były w nawias, bo „to przecież tylko film”. Gdy Żydów mordują ludzie pchani historyczną zawieruchą, wtedy winni są Polacy, a nawiedzać mogą nas tylko demony przyszłości. W przypadku filmu Marcina Wrony tytułowy Demon staje się nieproszonym gościem wesela i przejmuje ciało Bogu ducha winnego Pana Młodego. Zjawa sieje zamęt wśród przybyłych do wsi członków rodziny, ale w ramach bezpiecznej horrorowej konwencji.
Oczywiście Demon chętniej odwołuje się do znanych tradycji, niż rozkopuje historię, trudno jednak jednoznacznie uciec od charakterystycznego – zwłaszcza w ostatnich latach w polskim kinie – wątku. Szczególnie że nikt z weselnych gości, poza starym Żydem, o historii rozmawiać nie chce. Nawet ci najmłodsi. Nikt o niczym nie wie, ktoś przeinacza fakty lub nazywa rzeczy po złym imieniu.
Na szczęście, co łatwiej udowodnić było Wronie niż Pawlikowskiemu, film ucieka w zupełnie inne rejony, w tym wypadku do znacznie głębiej zakorzenionych w naszej kulturze tematów. Nieważne, czy na warsztat weźmiemy Wyspiańskiego, Wajdę czy Smarzowskiego - każdy wieszcz poszczególnych czasów odciska w filmie swoje piętno, czy to w charakterystycznej ramie czasowej, sposobie kręcenia czy czarnym humorze odzwierciedlającym współczesną zaściankowość. Oczywiście na tym, jakże zaszczytnym, tle wybija się pierwotny mit kultury żydowskiej, czyli wiara w dybuka – duszę niemogącą zaznać spokoju, która może przylgnąć do ciała żywego człowieka i w ten sposób szukać ukojenia w swojej wędrówce. Pragnienia tego oczywiście zaspokoić się nie da, a tułaczka głównego bohatera, który stał się tytułowym Demonem, będzie równie bolesna co przeszłość zmarłej Żydówki.
No url
Tę horrorową estetykę podsycają kolejne intertekstualne nawiązania, Wrona bowiem wykorzystał chwyt z Lśnienia Stanleya Kubricka, a także zwieńczył swój film wizualnym cytatem z Antychrysta Larsa von Triera. Raz za razem Demon wymyka się jednak tym schematom. Dzięki znakomitej obsadzie, której najjaśniejszymi punktami są zdecydowanie Grabowski i Woronowicz, filmowi udaje się uniknąć zaszufladkowania. Wspomniani aktorzy w kontrze do równie wybitnego duetu Żulewska-Tiran tworzą komediową, choć także bardzo ironiczną i prześmiewczą otoczkę. Lekarz-ateista nie może poradzić sobie z opętaniem, ksiądz chce się jak najszybciej ewakuować, a gospodarz próbuje za wszelką cenę uratować gości, bo przecież wódka nie może się zmarnować. Wstydliwa historia wstaje z grobu i nikt nie ma odwagi się z nią zmierzyć.
Wyczucie, z jakim Wrona tasował chwytami, utartymi schematami i autorskimi wymysłami, jest rzeczywiście nie do przecenienia. Ledwie co podczas premiery na Festiwalu Filmowym w Gdyni objawił się widzom wielki talent, a już musieliśmy go pożegnać. Tak charakterystycznego i zarazem uniwersalnego filmu w polskim kinie szukać można na próżno i jedynie żałować należy niepowetowanej straty, jaką jest śmierć Marcina Wrony.
Wstydem jest więc poskąpienie choć chwili czasu, by stworzyć cokolwiek, co upamiętniałoby przedwcześnie zmarłego reżysera. Dodatki w wydaniu DVD ograniczają się ledwie do kilku zwiastunów filmów dystrybutora oraz króciutkiego wywiadu z Agnieszką Żulewską i Tomaszem Ziętkiem, którzy o filmie nie mówią praktycznie nic. Nic o Wronie, nic o okolicznościach powstawaniu filmu, nic, co w ogóle zaznaczałoby jakąkolwiek wartość najlepszego obrazu tego reżysera lub jego twórczości. Takie potraktowanie tematu jest wręcz żenujące. Za to daję dwa oczka niżej.