Tego odcinka cały fandom Who wyczekiwał już od dawna. Z obawą, przerażeniem, ale także z pewną dozą podekscytowania. Taki już jest ten serial - musi przyjść czas pożegnania. Ale to dlatego jest taki wyjątkowy i dlatego zajmuje w naszych sercach miejsce szczególne. "The Time of the Doctor" to piękny i bardzo emocjonalny hołd dla Jedenastego Doktora i Matta Smitha. Nie wiem, czy ktokolwiek był w stanie powstrzymać łzy. Oprócz tego to także idealne zakończenie pewnej ery, które spina wszystkie wątki i odpowiada na pytania zadane dawno temu. "The Time of the Doctor" to odcinek kompletny.

Nie da się zliczyć, ile to razy fani Doktora Who narzekali na Stevena Moffata i jego skłonności do przerywania historii w kluczowych momentach, urywania wątków, niewyjaśniania wszystkiego do końca czy wciąż i wciąż piętrzące się pytania. Mówiło się, że Moffat jest nieodpowiedzialny, gubi się we własnych, zbyt skomplikowanych fabułach, przez co Doctor Who stał się serialem nielogicznym. Dziś wypada jedynie przyznać się do błędu i z pokorą uznać wyższość głównego scenarzysty ostatnich trzech sezonów. On miał wszystko od początku do końca przemyślane, a kiedy zaczynał piątą serię pęknięciem w ścianie, wiedział już, jak to wszystko się zakończy. My po prostu nie potrafiliśmy tego przewidzieć. "The Time of the Doctor" udowadnia, że Steven Moffat jest geniuszem.

[video-browser playlist="617920" suggest=""]

Zakończenie losów Jedenastego Doktora spięto klamrą, powracając do początków. Zastosowano genialny zabieg, w którym to koniec tej historii jest tak naprawdę jej początkiem i wyjaśnia wszystkie kluczowe kwestie trzech sezonów. Pęknięcie w ścianie przedstawione zostało jako coś przerażającego i budzącego strach, a okazało się być przebłyskiem nadziei. Cisza w ostatecznym rozrachunku okazała się być po stronie Doktora, a pomysł, by uczynić ich spowiednikami, uważam za strzał w dziesiątkę. W końcu wiemy, kto i dlaczego wysadził TARDIS, tym samym wpadając w "pułapkę przeznaczenia", a chcąc zapobiec wydarzeniom, sprawił, że do nich doszło. Wyjaśnienia w "The Time of the Doctor" są banalnie proste, co też jest szokujące. Nic nie zostało przekombinowane, jest logicznie i z zachowaniem ciągłości oraz płynności fabularnej.

Moffat skomplikował historię, a jej koniec uczynił jasnym i klarownym. To duża zaleta. Pęknięcie w ścianie, Cisza, madame Kovarian, wybuch TARDIS, pytanie ukryte na oczach wszystkich i Trenzalore - wszystko to miało swój wspólny mianownik: Gallifrey. Po odcinku rocznicowym były obawy, że powrót rodzinnej planety Doktora to nie najlepszy pomysł. Moffat nie uczynił jednak niczego wiążącego - stworzył jedynie furtkę i podwaliny pod kolejny sezon. Władcom Czasu powrót do domu może umożliwić odpowiedź na odwieczne pytanie, ale jednocześnie spowoduje to wojnę. To takie w stylu Doktora Who! Doktor znów staje się bohaterem tragicznym, a nad jego losem wciąż wisi fatum. Nie ma tu dobrej decyzji.

Bardzo udanym elementem odcinka był zawarty w nim humor. Moffat obiecywał, że będziemy się śmiać - i tak się stało. Jedenastego musimy zapamiętać jako tego szalonego i wesołego Doktora, bo takim właśnie był. Dialogi, słowne przepychanki stały na najwyższym poziomie, choć dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że to wszystko śmiech przez łzy. Emocjonalnie odcinek rozłożył na łopatki. Starzejący się Doktor i jego rozmowy z Clarą sprawiły, że w gardle rosła gula, która potem miała eksplodować. Piękne nawiązania do paluszków rybnych z sosem waniliowym, muszki i River Song musiały rozczulić każdego. A na koniec była już tylko Amelia Pond. Scena pożegnania Amy z Jedenastym to chyba najbardziej wzruszająca scena New Who.

[video-browser playlist="633751" suggest=""]

"The Time of the Doctor" to odcinek bardzo "jedenastocentryczny", czyli taki, jaki powinien być. Momentami wydaje się, że nawet Clara jest zbędna, ale Jenna Coleman spisała się na medal, tworząc tło, którym w tym wypadku musiała być. Motywy świąteczne też kuleją, ale nie ma się co dziwić - to jest zupełnie inny epizod świąteczny niż te, które oglądaliśmy przez ostatnie trzy lata. Nie ma jednak lepszego miejsca, w którym Doktor mógłby żyć przez 300 lat, niż miasteczko Christmas, w którym niemożliwym jest skłamać. To także świetny pomysł Moffata i genialny motyw - Jedenasty, który nie umiał wysiedzieć na miejscu, w końcu odnalazł dom (rozumiany na wiele sposobów) i w nim się zestarzał, w nim czekał na śmierć.

Przechytrzenie limitu regeneracji to kolejny dobry pomysł Moffata, który otwiera historię na wiele różnych dróg. Nie wiemy, dlaczego Władcy Czasu zdecydowali się Doktorowi dać ten prezent, ale na pewno był jakiś powód. Pewnie poznamy go za trzy sezony... Obawiałam się samej sceny regeneracji, ale niepotrzebnie. Całkowicie uniknięto patosu i łzawych pożegnań jak w przypadku Dziesiątego. Jedenasty odchodził z uśmiechem na ustach, przekonany, że zmiany są nieuniknione oraz dobre. Zawsze już będzie pamiętać siebie z tą twarzą, tak samo jak i my zawsze będziemy pamiętać jego. Teraz nadszedł czas na Petera Capaldiego, który miał swoje dziesięć sekund i już zdążył się wkraść w nasze serca. Niestety na odpowiedź, jakiego koloru nerki ma Dwunasty (?) Doktor, przyjdzie nam poczekać do lata. Tymczasem koniec jest początkiem i to dobry moment, by do teraz już kompletnej historii Jedenastego Doktora powrócić.

Muszki nigdy nie były bardziej cool. Żegnaj, Obszarpany Doktorze. Będziemy tęsknić.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj