Początek, koniec i znowu początek. Można się czarować, bądź rzucać zaklęcia, ale już wstępna diagnoza zmusza do stwierdzenia, że Doctor Strange jest kolejną klasyczną fabułą o genezie bohatera. Znamy tę opowieść – protagonista upada i rozpoczyna naznaczoną potknięciami podróż ku statusowi herosa, którą zwieńcza spektakularnym tryumfem i zdobyciem afektu ukochanej. Nie ma na tej drodze zaskakujących zakrętów, czy też nieoczekiwanych wybojów. To ten sam, odtwórczy proces, przy czym jednak braki w innowacyjności samej historii film nadrabia wszędzie indziej. Zaryzykuję stwierdzenie, że udało mu się skompletować najlepszą obsadę w pokaźnym już przecież kinowym dorobku Marvela. Pierwszy i drugi szereg figur spektaklu stanowią tu aktorzy nie tylko utalentowani, ale także o głośnych nazwiskach - marce wyrobionej na długo przed usytuowaniem się na planszy superbohaterskiej ekranizacji. Prym wiedzie Benedict Cumberbatch, wybór na miarę Roberta Downey Jr.’a, który zresztą do wypełnienia jego butów jest też już przymierzany. Podobieństwa nie są wydumane, zaczynają się od wyglądu a dotyczą także charakteru – Stephen Strange jest arogancki, pewny siebie i zabawny, choć też bardziej wyważony, ponieważ w momentach krytycznych zachowuje powagę. Zbliżyć może ich także funkcja łącznika, czemu służy pierwsza scena po napisach i zapowiedź interakcji z Thorem. Cykl następstwa nie zostanie zaburzony. Kroku Strange’owi dotrzymuje Starożytna (znakomita Tilda Swinton), bez dwóch zdań druga najlepsza postać filmu. Jest odpowiednio enigmatyczna, świeża w konwencji superbohaterskiej. Z zaskakującą wrażliwością potraktowano też dychotomię jej osobistych pragnień i wyrzeczeń. Wong (Benedict Wong) również budzi autorytet - jest stanowczy, a choć skromny w ekspresjach, to bogatszy osobowością od komiksowego pierwowzoru i udanie wpasowany w front bohaterów. Christine Palmer ma malutką rolę, ale odgrywająca ją Rachel McAdams wynosi te kilka cech o poziom wyżej sztampowego kwiatka do kożucha, czy elementu dekoracji. Samym uśmiechem potrafi zbudować nastrój sceny i to ona ratuje Doktora z opresji, a nie na odwrót. Na ołtarzu przyszłych przygód poświęcony został zaś Baron Mordo, ale za sprawą Chiwetela Ejiofora i tak dał się zapamiętać. Uwypuklono surowość jego charakteru i wierność zasadom, a na sam koniec złożono obietnicę bardziej zniuansowanego złoczyńcy, co może faktycznie zaprocentować, skoro Scott Derrickson już teraz mówi o chęci inspiracji The Dark Knight. Przyjęta konwencja originu ma jednak jeszcze jedną ofiarę i nie pomogły tu żadne wcześniejsze przyrzeczenia. Tradycyjnie już priorytetu nie stanowi bowiem, nakreślony prostolinijnie złoczyńca. Za próg beznamiętnie generycznych czarnych charakterów Marvela przenosi go tylko charyzma spisującego się bez zarzutu Madsa Mikkelsena. W jego motywach jest ziarno ciekawej logiki, ale szybko trafia ono na grunt ewidentnego opętania siłami zła, gdzie nie może zakwitnąć w moralitet o losach ludzkości. Jest to na dodatek przydeptane rozczarowującą nieco kreacją Dormammu, który nie kryje jednowymiarowych zamiarów, a przez nieobeznanych fanów mógłby być równie dobrze wzięty za planetę Ego. Pozytywem jest zaś zostawiona mu furtka do powrotu. Narzędziem właściwej narracji filmu i głównym atutem jest jednak nie sama treść, ale przede wszystkim sfera wizualna. Zachwyca realizacyjny rozmach efektów specjalnych, zjawiskowa kolorystyka, żywiołowość i nieskrępowana wyobraźnia, w której psychodeliczny trip związany z odwiedzinami multiwersum, stanowi unikalne zmysłowo doświadczenie. Nawet 3D, standardowo już ograniczone do głębi, sprawia frajdę. Naprawdę warto wysupłać na bilet do kina IMAX i cieszyć wzrok, a jednocześnie życzyć kij w oko tym, którzy na dniach obejrzą film w mizernych bootlegach i na ekranach laptopów. Frenetyczne efekty komputerowe zapewniają jednak nie tylko widowiskowość, ale razem z tymi praktycznymi (piękne scenografie wnętrz, dopracowane kostiumy i rekwizyty) i muzyką stonowanego tym razem Michaela Giacchino, spełniają równie ważną funkcję tarczy ochronnej przed wnikliwą nieufnością widza. Z chwilą gdy ten zacząłby bowiem kontestować fundamenty rozgrywających się wydarzeń, prysnęłaby cała magia. A tak, choć w świat ten nie trzeba uwierzyć, to daje się on łatwo zaakceptować. To kolejny płynnie osiągnięty element cyklu rozwojowego Marvela, ponieważ obok quasi-realizmu i nauki – zapoczątkowanych niegdyś w Iron Man – w pełnej krasie objawia się tu mistycyzm i metafizyka. Z pierworodnym synem Marvela, spłodzonym przez Jona Favreau, łączy Doctor Strange także tożsama tonacja, balans humoru i patosu. Z podobnym wyczuciem kontrowana jest niemal każda podniosła chwila. Jedyna w pełni poważna sekwencja to czas od wypadku bohatera do zainicjowania tajemnych nauk w Kamar-Taj. To ważny fragment filmu, bo czuć w nim dramat jednostki, który na ekranie wybrzmiewa czyściej niż teoretycznie wyższa stawka losów Ziemi. Film wpasować można tym samym pomiędzy dojrzalszym Captain America: The Winter Soldier a komediowym Iron Man 3 lub bezpretensjonalnymi Guardians of the Galaxy. Nie jest blisko granic tego spektrum, co nadaje mu autonomii. Jednocześnie jednak zabrakło nut zapowiadanego horroru (może poza sceną z mnożącymi się dłońmi), a momentami wydaje się też, że twórcy mogli nie spuszczać nogi z gazu i postawić na cięższy nastrój.
źródło: Marvel
Gdyby nie fantastyczny humor, byłby to zasadniczy zarzut wobec filmu. Ten jednak wynagradza wszelkie rozterki, rozrzucając w odpowiednich momentach trafne one-linery (odzywki Wonga i Starożytnej, hasło Wi-Fi, nazwisko Strange’a i Wonga) lub wprowadzając żart sytuacyjny (Beyoncé w bibliotece, szarpaniny z lewitującą peleryną). W parze z wesołością idzie także brawurowa akcja, jak np. pomysłowo inscenizowany pościg w wymiarze lustrzanym, okraszony kolejną perełką od Stana Lee. Choreografie walk także wypadają bez zarzutu, choć zaprzepaszczona jest obecność Scotta Adkinsa. Zamiast techniką ciosów błyszczą one bowiem inwencją - jak zabawa z grawitacją, czy przepychanka w wymiarze astralnym. Punktem kulminacyjnym, niezwykle nowatorskim i bezbłędnie wykonanym jest starcie na ulicach Hongkongu, prowadzone w obliczu odwrotnego biegu czasu. To euforyczna pieśń CGI i kreatywności, niespętanej zabawy i imaginacji, czyli tworzenia rzeczy niestworzonych. Doctor Strange płynnie wkomponował się więc w symfonię większego świata i już teraz jest jego integralnym instrumentem. Finałowa potyczka z Dormmamu, w której bohater wprowadza pętlę czasu do krainy bez czasu, staje się zaś metaforą Kinowego Uniwersum Marvela, w którym kolejne produkcje powielają ten sam cykl, ale za każdym razem inaczej. Początek, koniec, początek. Tak jak chcący dopiąć swego i umierający w nieskończoność Stephen Strange, tak Marvel na co raz to różniejsze sposoby przegrywa pomniejsze bitwy o gatunkową rewolucję, aby ewoluując, wygrać artystyczną i komercyjną wojnę o laury krytyków oraz serca i portfele widzów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj