O najnowszym projekcie Denisa Villeneuve’a zrobiło się głośno, jak tylko ogłosił, że będzie nim ekranizacja powieści Franka Herberta. Czy reżyser spełnił wysokie oczekiwania fanów? Przeczytajcie naszą recenzję.
Denis Villeneuve podjął się trudnego wyzwania, ponieważ świat wykreowany przez Franka Herberta nie należy do najłatwiejszych do przedstawienia na dużym ekranie. Przekonał się o tym David Lynch w 1984 roku, gdy próbował wszystko zamknąć w jednym filmie, czy John Harrison, realizując serial w 2000 roku. Oba te projekty mają w sobie pewną magię, ale żaden z nich nie spełnia wymogów fanów powieści. Nie oszukujmy się, ta historia ma w sobie ogromny potencjał i potrzeba bardzo sprawnego reżysera i sporego budżetu, by go wydobyć. Villeneuve już udowodnił, że potrafi opowiadać wspaniałe historie, czego przykładem są:
Sicario,
Nowy początek,
Labirynt czy
Blade Runner 2049. Trzeba było tylko przekonać wytwórnię Warner Bros., by dała mu zrealizować ten projekt zgodnie z jego wizją i dużym budżetem. O dziwo się udało.
Historia opisująca walkę o planetę Arrakis, zwaną również Diuną, która jako jedyne miejsce we wszechświecie posiada cenną substancję (melanż), pomimo tego, że została napisana w 1965 roku, wciąż jest aktualna. Jeśli minerał jest rzadki, to automatycznie staje się bardzo potrzebny, a kto go kontroluje, ten ma władzę. Melanż jest właśnie czymś takim. Ta substancja potrafi przedłużyć życie i umożliwia zaglądanie w przyszłość. Umożliwia nawet podróże międzygwiezdne. Z rozkazu imperatora Shaddama IV Diuna zostaje oddana w lenno szlachetnemu rodowi Atrydów. Na planetę przybywa książę Leto Atryda (
Oscar Isaac), Lady Jessika (
Rebecca Ferguson) oraz ich syn, Paul (Timothee Chalamet). Nikczemny ród Harkonnenów nie zamierza jednak oddać tak łatwo planety swoim wrogom, bo to oni aspirują do tego, by być najpotężniejszym rodem.
Reżyser wraz z Erickiem Rothem (
Ciekawy przypadek Benjamina Buttona) i Jonem Spaihtsem (
Prometeusz i
Pasażerowie) poszli na pewne ustępstwa. Zrezygnowali z nacisku, który Herbert postawił na politykę, spłycając ją jedynie do chęci zysku i władzy. Najwidoczniej doszli do wniosku, że większe zagłębienie się w temat mogłoby przyhamować akcję, przez co wiele osób zrezygnowałoby z seansu. Nie chcieli, by była to aż tak hermetyczna opowieść, dlatego postawili na bardziej uniwersalne podejście. Opierając się na najniższych instynktach rodu Harkonnenów, łatwiej było przedstawić widzom cały dramat. Wydaje mi się, że takie uproszczenie w tym przypadku było dobrym pomysłem i pozwoliło na zachowanie balansu całej produkcji. Myślę jednak, że zagorzali fani powieści mogą w tym momencie poczuć pewien niedosyt.
W pierwszej części filmu, która jest ekranizacją pierwszego aktu książki, nie poświęcono zbyt wiele uwagi religii i tradycji w tym świecie. Villeneuve jakby nie chciał zrzucić na widza zbyt wielu informacji dotyczących różnych wierzeń i rodów – spokojnie nam to dawkuje, co także odebrałem jako dobre posunięcie.
Ograniczenie się do wydarzeń z pierwszego aktu książki daje twórcy możliwość głębszego zanurzenia się w prezentowany świat oraz przedstawienia wszystkich bohaterów dramatu. Nie trzeba biec z akcją na złamanie karku. Można czasami wziąć głębszy oddech i poświecić trochę więcej czasu np. wizjom, które miewa Paul. Nadaje to również odrobinę bardziej artystyczny wydźwięk całej produkcji.
Wizualnie
Diuna prezentuje się rewelacyjnie. Sama planeta jest żywa, wręcz namacalna. Jakby istniała naprawdę. Tym samym Villeneuve potwierdza, że ma niezwykłą umiejętność kreowania światów i przedstawiania ich na ekranie. Wnętrza, w których rozgrywa się akcja, są proste, ale zrealizowane z bardzo dużą dbałością o detale. Różnią się w zależności od rodu, odzwierciedlają ich charakter. Pod względem wizualnym ta produkcja stoi na tej samej półce co
Blade Runner 2049.
Również casting i charakteryzacja aktorów stoi na najwyższym poziomie. Widz bez problemu odkleja znane nazwiska od ich poprzednich kinowych wcieleń i podchodzi do nich, jak do zupełnie nowych bohaterów. Przykładem może tu być
Jason Momoa grający Ducana i
Dave Bautista w roli bestii. Panowie potrafili kompletnie zmienić swój warsztat aktorski, pokazując nam kreacje inne niż zazwyczaj. Trudno jednak wskazać najlepszego aktora tej produkcji. Cała obsada pracuje na wysokich obrotach.
Stellan Skarsgård, choć ma tylko kilka minut jako Baron, kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Podobnie jest z
Javierem Bardemem grającym Stilgara.
Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że również
Timothée Chalamet jako młody Paul, zwany również wybrańcem, unosi ciężar powierzonej roli. Jest bardzo przekonujący zarówno w scenach dramatycznych, jak i tych wymagających od niego nauczenia się choreografii walki. Widać, że aktor dużo czasu poświęcił na przygotowaniach do tych kilku scen akcji, ponieważ reżyser nie musi się zdawać na szybki montaż i chaotyczną zmianę ujęć, by pokazać dynamikę walki. Jest ona płynna i przyjemna dla oka.
Jeśli miałbym wybrać najsłabsze ogniwo tej produkcji, to jest nim mocno eksponowana Zendaya, która w tej części nie ma czym się wykazać. Nie jest to jej wina, po prostu na tym etapie opowieści jej postać jest raczej trzecioplanowa. Bohaterka wymawia może z trzy zdania.
Muzyka skomponowana przez
Hansa Zimmera nie dominuje filmu, ale staje się jednym z bohaterów. Bardzo dobrze podbija charakter tej opowieści. Muszę przyznać, że kompozytor wykazał się dużym zrozumieniem klimatu opowieści Herberta i udało mu się uchwycić jej muzycznego ducha.
Diuna w reżyserii Denisa Villeneuve’a spełnia pokładane w niej nadzieje. Jest to wspaniały film – zarówno pod względem wizualnym, jak i aktorskim. Można tylko się przyczepić do tego, że tekst Herberta na poziomie scenariusza został trochę spłycony, ale jednak nie jest to aż tak duża wada, by fani jego twórczości czuli się urażeni.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h