Kiedy ogląda się odcinek specjalny z okazji 50. rocznicy ulubionego serialu, bardzo trudno jest opanować emocje i spróbować na chłodno zanalizować to, co się widziało na ekranie. Jedno jest pewne - takiego epizodu jeszcze nie było i być może już nigdy nie będzie. Moffat nie tylko wykazał się niesamowitą odwagą, zmieniając jedno z najważniejszych wydarzeń w całym uniwersum, ale także spełnił kilka marzeń fanów serialu. W swoim scenariuszu doskonale zbilansował sceny zabawne z tymi poważnymi, zachowując klimat i urok, za który Doctor Who jest tak uwielbiany. Z kolei John Hurt, David Tennant i Matt Smith zagrali swoje role tak, jakby nic więcej się nie liczyło. W efekcie dostaliśmy odcinek kompletny i wyjątkowy, który spełnia oczekiwania i jest godny 50. rocznicy najdłużej nadawanego serialu sci-fi na świecie.

"The Day of the Doctor" rozgrywa się na trzech równoległych płaszczyznach. W teraźniejszości Doktor musi uratować Ziemię przed opanowaniem jej przez Zygonów, co rozpoczął już w czasach elżbietańskich. Dodatkowo w odległej przeszłości lub przyszłości (w zależności od punktu widzenia) właśnie trwa Ostatni Dzień Wojny Czasu, a Doktor musi podjąć decyzję, która jest niemożliwa do podjęcia. Mimo pierwszego wrażenia chaotyczności linia czasowa odcinka jest logiczna i poukładana, choć oczywiście elementów timey-wimey nie mogło zabraknąć, jako że jest to jeden z ulubionych motywów Moffata. Jednak nawet osoby, które Doktora Who nie śledzą z ogromną dokładnością, raczej nie powinny mieć problemu ze zrozumieniem ciągłości fabuły.

[video-browser playlist="633708" suggest=""]

W "The Day of the Doctor" tak naprawdę chodzi o jedno wydarzenie: przepisanie historii w kontekście Wojny Czasu i zniszczenia Gallifrey. To kluczowy moment odcinka, który z pewnością podzieli fandom dwie części. Jedni będą uważać, że uratowanie rodzinnej planety Doktora jest cudownie w stylu serialu, a fakt, że Doktor o tym zapomniał i będzie się tym zadręczał przez setki lat, jest ceną, którą musiał zapłacić, by Gallifrey mogło przetrwać. Drudzy powiedzą, że Moffat zniszczył najważniejszą część doktorowej mitologii, a rozpacz oraz wściekłość 9. i 10. Doktora są teraz bez sensu, bo jak można zadręczać się czymś, czego się nie zrobiło? Cóż, Doktor Who to serial, który nigdy nie był fair, a Doktor to bohater tragiczny, który mimo momentów radości i szczęścia zawsze ma w sobie rozpacz, zawsze cierpi. Moffat pokazał to idealnie, jednocześnie dając Doktorowi kolejny cel, do którego może dążyć. Ktoś przecież to Gallifrey z "kieszonki Wszechświata" musi uwolnić.

Wszystko inne, co działo się w odcinku, dla głównego wątku było tylko tłem. Ale za to jakim! Liczba nawiązań do poprzednich serii, także tych klasycznych, była ogromna, a mnogość smaczków i oczek puszczanych do fanów - niezliczona. Za to Moffata trzeba uwielbiać. Pewnie większość nie spodziewała się na przykład, że Billie Piper powróci we wcieleniu Złego Wilka, a nie Rose Tyler, jednak nadanie sumieniu Doktora jej kształtu wydaje mi się świetnym pomysłem. Głos jego sumienia (o którym tak często zdarzało mu się zapomnieć) jest głosem jedynej kobiety, którą kochał. Głosem i wyglądem kobiety, która wyleczyła go z gniewu. To piękne domknięcie losów Rose i Złego Wilka.

W odcinku działo się tyle, że wydaje się, iż wątek królowej Elżbiety I był odrobinę naciągany, jednak mimo wszystko miał swoje głębokie uzasadnienie w fabule. Flirtujący Dziesiąty to taki Dziesiąty, jakiego uwielbiamy, a cała sytuacja doskonale wyjaśniła małżeństwo z Elżbietą, które w serialu było już wspomniane. Zygoni nie rozczarowali, ale szczerze trzeba przyznać, że Dalekowie stanowili naprawdę ostatnie tło. Wspaniale spisała się Clara, która stała przy Doktorze niewzruszenie jako jego przyjaciółka i zmusiła go, by wymyślił inne rozwiązanie. Doktor zawsze robi wszystko, by nie zawieść Towarzyszy - i w tym wypadku było tak samo. Gdyby nie Clara, wielki czerwony przycisk mógłby zostać naciśnięty.

[video-browser playlist="617713" suggest=""]

Moffat z szacunkiem podszedł do historii Who. Klasyczni Doktorzy nie zostali pominięci, a wręcz przeciwnie - ten odcinek ich honoruje. Nawiązania do Jacka Harknessa, ostatnich słów Dziesiątego czy TARDIS Pierwszego Doktora spięły piękną historię w jedno. Bardzo brakowało w tym odcinku Dziewiątego Doktora, ale nawet dla niego znalazło się kilka sekund. No i wystarczy sobie przypomnieć, co Wojenny Doktor powiedział tuż przed regeneracją. Pojawił się nawet Doktor z numerem 12, a ostatnie sceny Jedenastego z kustoszem muzeum to już apogeum emocji i wzruszenia. Moffat stanął na wysokości zadania i zrobił odcinek prawdziwie rocznicowy.

Przed Jedenastym Doktorem ostatnia podróż, a jej kres zobaczymy w świątecznym odcinku za niewiele ponad miesiąc. To jednak nie będzie koniec podróży samego Doktora, który otrzymał cel, może najważniejszy w swoim życiu. Wojenny Doktor, Dziewiąty i Dziesiąty musieli zapomnieć i żyć z ogromnym ciężarem, bólem oraz rozpaczą, ale Jedenasty... Jedenasty może wszystko odmienić. Czekam na to z niecierpliwością, a tymczasem idę oglądać "The Day of the Doctor" po raz drugi.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj