Świat przestępczy od zawsze, wbrew wszelkiej logice fascynował filmowców i widzów. Przestępcy i mordercy nierzadko stawali się ikonami popkultury, których przygody śledziliśmy z zapartym tchem. Psychologia i socjologia mogłyby pewnie wyjaśnić ten stan rzeczy, ale dla nas jako widzów liczyło się przede wszystkim jedno: wartka akcja, emocjonalność i charyzmatyczni bohaterowie - bez względu na to, po której stronie barykady stali. Życiorys kokainowego barona Pablo Escobara to materiał, którym można obdzielić dziesiątki fantastycznych tytułów. Z jednej strony - populistyczny polityk, który budował boiska do piłki nożnej i pomagał najbiedniejszym mieszkańcom; z drugiej zaś - okrutny przestępca, który zbił bajeczną fortunę na ludzkim nieszczęściu i licznych trupach. Czy tę niezwykle złożoną osobowość widać w reżyserskim debiucie aktora Andrei Di Stefano - Escobar: Paradise Lost? Największym plusem filmu jest to, że mimo iż opowiada teoretycznie o życiu Escobara, to sam bohater pozostaje gdzieś w tle. Jego wpływ na okolicę obserwujemy z perspektywy młodego chłopaka, który w Kolumbii znalazł się, odwiedzając brata. Taki sposób narracji może i mógł wypaść dobrze, niemniej jednak potencjał historii szybko ugrzązł w banałach. Film otwiera introspekcja finałowej sekwencji, która nie wróży nic dobrego. Reżyser już w tym momencie strzelił sobie w stopę, mówiąc krotko do widza: hej, najlepsze zostawiłem na koniec, resztę musicie jakoś przemęczyć. Po introspekcji szybko wracamy więc do czasu teraźniejszego, kiedy wszystko toczy się jeszcze spokojnym rytmem. Dwójka braci próbuje rozkręcić drobny biznes na średnio przyjaznej ziemi. Szybko jednak przekonują się, kto tu rządzi i że łatwo wcale nie będzie. W końcu jeden z młodych jankesów, Nick, poznaje lokalną piękność, Marię - aktywną społecznie dziewczynę, która należy do rodziny znanego i cenionego w okolicy polityka... Pablo Escobara. Młodzi szybko się w sobie zakochują i coraz poważniej myślą o swojej przyszłości. Amerykanin jeszcze nie wie, że wejście do rodziny Escobarów, które wydawało się mu najlepszą chwilą w jego życiu, okaże się początkiem drogi w sam głąb piekła... No url Siłą napędową miał być romans głównego bohatera z krewną Escobara. To on miał być motorem napędowym i inspiracją do działań młodego Nicka. Prawda jest jednak dużo bardziej okrutna, a wątki miłosne to tak naprawdę najsłabsze aspekty filmu. Kiepsko zagrane zarówno przez Josha Hutchersona, jak i Claudię Traisac, a co gorsza, oparte na banalnych zagrywkach, zamiast ekscytować, jedynie irytują. Miłość od pierwszego wejrzenia i pierwszej rozmowy rzadko bywa tak naiwna i mdła jak tutaj. Zdecydowanie lepiej wypadają wątki narkotykowe, w których widać, że jakiś pomysł Di Stefano na Escobara miał. Pojawia się motyw osaczenia, lojalności aż po grób i ostatnią kroplę krwi oraz srogiego poczucia zdrady. Od czasu do czasu mamy duszny klimat mrocznej strony Kolumbii, która z jednej strony urzeka swoim pięknem, a z drugiej chowa brutalne tajemnice. Ciekawym zabiegiem było to, że tak naprawdę obserwujemy skutki działań Escobara, a nie jego samego w akcji. Pablo tak naprawdę zawsze jest gdzieś z boku, dowodzi wszystkim jakby od niechcenia. Wszystkie wydarzenia widzimy z perspektywy Nicka, który pomału odkrywa, w co tak naprawdę się wpakował. Zabieg teoretycznie dobry, niestety torpedowany jest zbyt często kiepskim scenariuszem, który mógłby pasować jedynie do filmu telewizyjnego, a nie filmu, który miał aspiracje do bycia czymś więcej. Cierpi na tym sama postać Escobara. Zagrana przez wielkiego wszak aktora, jakim jest Benicio del Toro, jest w zasadzie karykaturą brutalnego bossa narkotykowego. Wystarczy porównać tę rolę do roli del Toro w tegorocznym Sicario i przekonać się, w której tkwi większa siła. Tymczasem tutaj został sprowadzony do roli groteskowego gościa, który nie do końca wie, co robi. Andrea Di Stefano niewątpliwie chciał dobrze. Miał świetne plenery, momentami ciekawie zawiązaną intrygę i gęstą atmosferę brutalnego świata. Udało mu się również odzwierciedlić gorący rytm, jakim żyje społeczność Kolumbii. Szkoda jedynie, że tak naprawdę dotyka problemu pobieżnie, zaledwie ślizgając się po tym, co w tej historii najważniejsze. Nie przekonuje jako dramaturg. Nie do końca potrafi wydobyć też ze swoich bohaterów to, co najlepsze. Zaczyna dobrze, ale mając problem z równie dobrym wybrzmieniem akcji, popada w banały. Traktując swojego Pablo Escobara zbyt dosłownie i jednowymiarowo, zapomniał o tym, że w takich historiach najważniejszy jest brak komfortu prostego oceniania bohatera. Nie dziwi więc fakt, że Escobar: Paradise Lost przeszedł bez większego echa. Mając premierę rok wcześniej niż świetnie przyjęty serial Narcos, niewątpliwie przetarł szlaki jego twórcom, pokazując, jakich zagrywek koniecznie unikać. Naturalną koleją rzeczy wydaje się więc wydanie tego tytułu w Polsce od razu na nośniku DVD, na którym oprócz filmu znajdziemy półgodzinny dokument, pt. Łapanie Pablo. Wszyscy, którzy oczekują, że może on odsłoni intrygującą stronę całej historii, srogo się zawiodą - to w zasadzie standardowa podroż na plan, z której dowiadujemy się, z jakimi trudnościami spotkali się twórcy i aktorzy podczas pracy w nie zawsze przyjaznych terenach Ameryki Południowej. W międzyczasie padają również typowe formułki o znakomitej wizji reżysera i jego wyjątkowej intuicji co do historii Pablo Escobara. Prawda jest jednak taka, że Andrea Di Stefano nie może zaliczyć swojego debiutu reżyserskiego na plus. Nie traćmy jednak nadziei - wszystko wskazuje na to, że przy odrobinie samokrytyki i po podreperowaniu warsztatu kolejny raz będzie lepszy. Tymczasem, chcąc poznać historię jednego z najbogatszych przestępców na świecie, warto sięgnąć po inne pozycje.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj