Trudno właściwie napisać czym jest "The Fantastic Four". Jako osobny film broni się słabo, a jako origin story tylko w pierwszym akcie. Właściwie to całość wygląda jak naprędce zmontowana zajawka nowej miliardowej franczyzy. I gdyby w ten sposób patrzeć, mając pewność, że kolejne części już są w drodze, całość byłaby nawet do przełknięcia. Ale że wszyscy doskonale wiemy, że zarówno producenci, jak i sam reżyser zrobili wszystko, aby film się nie udał, to dostajemy to oto niechciane, dzikie dziecko, które nawet nie krzyczy, aby je przytulić. Prędzej chowa się w kącie, aby nikt go przypadkiem nie zobaczył. A mogło być pięknie. Bo i koncept wyjściowy jest niezwykle udany. I nie mówię tutaj o historii, którą każdy fan komiksu doskonale zna. Zaczerpnięto trochę ze starszych odsłon przygód Fantastycznej Czwórki, a i dodano trochę tych nowszych, poszatkowano, wrzucono do miksera i tak oto urodziła się historia nastolatków, którzy budują maszynę do przenosin w inny wymiar. Każdy zna dalszy ciąg tej historii, bo zaledwie dekadę temu jedna adaptacja już powstała. I co z tego, że nieudana. Ta jest jeszcze gorsza. Josh Trank jest ciekawym reżyserem. Kiedyś wspominał, że zrobiłby sequel "Chronicle", ale nadarzyła się okazja nakręcenia komiksowego blockbustera. Postać reżysera nadawała się do rebootu idealnie, gdyż nowy koncept to właściwie powtórka z rozrywki. "The Fantastic Four" przez pierwszy akt wygląda jak rozbudowana "Chronicle" z lepszymi efektami i bez konieczności maskowania niedostatków budżetowych konwencją found footage. Twórca ma też dobre oko do budowania relacji między bohaterami. Wszystko przez niemal pierwszą godzinę gra. Co prawda cały pretekst konstruowania maszyny (nie wspominając o tym, że mały Reed już taką domową sobie zrobił) i przenosin w inny wymiar jest naiwny i pokazuje niedostatki scenariusza, ale można na niego przymknąć oko. W końcu mamy opowieść o nastoletnich geniuszach, którzy są niczym innym jak narzędziem w rękach wyżej postawionych ludzi. O wiele lepiej zagrał motyw pierwszej międzywymiarowej podróży, który widzieliśmy w zwiastunach. Dzieciaków nikt w inny wymiar nie wyśle, więc niech lepiej się upiją i zrobią to w przypływie głupich myśli sami. I tutaj opowieść się broni. Nieco to deus ex machina, ale przynajmniej zrozumiała. Bo i kto by pomyślał, że zdarzy się wypadek? Na tym fragmencie można by skończyć recenzję, jak i cały film, ale niestety potem zaczyna się jazda bez trzymanki. I to dosłownie, bo patrząc na drugi i trzeci akt ma się wrażenie, że albo pierwotny materiał nie przetrwał nawałnicy w montażowni albo reżyser przestał interesować się co będzie dalej. Znamienne są słowa jednego z ludzi pracujących przy filmie, że zaplanowano trzy duże sceny akcji, które miały budować klimat filmu. Z tego wszystkiego ostała się może jedna, końcowa - i to nie w całości. Niemal cały drugi akt to rozwlekane do granic możliwości filozofowanie, do tego oparte na schematach z innych adaptacji komiksowych. Trochę tutaj z Avengersów, gdzie Bruce Banner chowa się w zaciszu i próbuje jakoś funkcjonować (cały motyw Reeda), jak i popłuczyn po działaniach War Machine'a (praca dla rządu i wspomaganie wojskowych akcji). Kiedy zaś zaczyna się trzeci akt i objawia się Doom (genialny młody naukowiec, który ma na imię Victor Von Doom - no jasne) nie zdążymy nawet skupić się na akcji, bo film już się kończy. Nie ma co się oszukiwać, ostatnie pół godziny to nieporozumienie i dramat. Bez ładu, składu, z rażącymi błędami i niedopracowanymi efektami specjalnymi. [video-browser playlist="725664" suggest=""] Aktorom udzieliła się atmosfera na planie, bo o ile w pierwszych scenach dają z siebie wszystko i wychodzi to nawet znośne, tak pod koniec wyglądają jakby mieli ochotę rzucić wszystko w diabły i iść na piwo, bo z filmu i tak nic nie będzie. Miles Teller dobrze się sprawdza w roli Reeda i nawet w przyszłości, z przyprószonymi siwizną włosami, pasowałby do komiksowego pierwowzoru. Także Kate Mara to ciekawa Sue. Najlepszy jest tutaj jednak Toby Kebbel (przynajmniej jeszcze jako zwyczajny człowiek) oraz Michael B. Jordan, który pomimo, że odbiega wyglądem od pierwowzoru, dobrze oddaje charakter postaci. Jamie Bell to niewykorzystany potencjał, który w ludzkiej postaci pojawia się na pięć minut, by zaraz zostać zastąpionym takim sobie CGI. Chemia między postaciami jest odpowiednia, ale co z tego, skoro scenariusz i dialogi nie pozwalają za bardzo rozwinąć im skrzydeł. Po macoszemu potraktowano cały wątek mocy Fantastycznej Czwórki, tego jak stają się bohaterami i kontrolowania nowo nabytych umiejętności. Brak tutaj jakiejkolwiek nauki, ot szybkie wprowadzenie, że przez pewien okres czasu się tego uczyli, a teraz już wszystko umieją. Brak też konkretnej akcji, jedynie jakieś urywki z Ludzką Pochodnią i Grimmem, pracującymi dla rządu. Kilka ckliwych tekstów, parę naprędce sformułowanych przemyśleń i możemy ruszać dalej, bo widzowie chcą akcji. Ta zostaje podana na końcu. W stosunku do Dooma też mam ambiwalentne uczucia. W głowie reżysera to mógł być naprawdę udany złoczyńca - samotny, zbuntowany, obrażony na świat geniusz, którzy zostaje obdarzony niemal boską mocą i w pewien sposób związany jest z nowym wymiarem. Jeśli przyjmiemy, że przemawia przez niego nowo nabyta energia, możemy przełknąć jego nagłą przemianę w niszczyciela światów. Zanim jednak stwierdzimy, że to gra, zdajemy sobie sprawę, że większej głupoty nikt nie wymyślił. I albo motywacje Dooma zniknęły wraz z pocięciem materiału albo stwierdzono, że złowieszczy wygląd jego nowej, metalowej skóry tłumaczy wszystko - w tym nagłą chęć zniszczenia Ziemi. Niewykorzystany potencjał Dooma nie jest niczym nowym. Dziesięć lat temu także nie potrafiono z nim nic sensownego zrobić. Boli to jednak bardzo, bo wpisuje się w tendencję spłycania tych złych. Malekith, Ronan Oskarżyciel i cała reszta ciekawych postaci, została sprowadzona do wariata niszczącego światy, bo tak. Doom jest tutaj jeszcze gorszy, bo pojawia się na krótko, mówi kilka frazesów i strzela mocą na prawo i lewo. Pomysł jednak był, bo scena w której wydostaje się z laboratorium jest naprawdę dobrze zrealizowana, nawet na ścianach pojawia się krew. Jak już wspomniałem, Josh Trank miał dobry koncept wyjściowy i ciekawą wizję na bardziej realistyczną i brutalną origin story. Patrząc też na ostatnią scenę, zrobił dobre podwaliny pod kolejne części, bliższe komiksowemu pierwowzorowi. "The Fantastic Four" to mógł być udany film. Korzystający bardziej z poetyki postnolanowskiej niż kampu Joela Schumachera. Dekadę temu nakręcono kolorową, infantylną bajeczkę, która od początku nie udawała niczego więcej niż komiksowej zabawy w stylu "Batman Forever". Tutaj zaś były zakusy na stworzenie czegoś dojrzalszego, z przesłaniem antyzbrojeniowym, antynuklearnym i antyrządowym. Gdzieś to jednak umknęło, pozostawiając dziecko na pastwę losu. I nie zrozumcie źle, to wciąż niezły film, przynajmniej przez pierwsze pięćdziesiąt minut. Rozwleczony, niespieszny, tak jakby miał na wszystko czas, bo trwa trzy godziny. Ale nie, on trwa zaledwie 100 minut i brakuje mu czasu na nadrabianie. A po seansie pozostaje wciąż ta myśl: na co wydano te wszystkie miliony? Na aktorów? Nie, to przecież nie pierwsza liga popularnych nazwisk. Na scenerie? Także nie, bo mamy ich zaledwie kilka. Może na efekty specjalne? Tym bardziej nie, bo są słabe i niedopracowane, ot po prostu są, jak w niemal każdym średnim filmie. Pieniądze niczym sens i klasa filmu gdzieś uleciały, pozostawiając po sobie pustkę. I tutaj można zadać zasadnicze pytanie: czy da się stworzyć dobrą ekranizację tak specyficznych postaci jak Fantastyczna Czwórka? Chyba tak, ale do tego potrzeba zarówno odpowiedniej wytwórni, jak i wizjonera, któremu da się wolną rękę. Zabrakło i jednego i drugiego. A szkoda.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj