Fisheye w reżyserii Michała Szcześniaka to oryginalny thriller psychologiczny, w którym wybrzmiewa echo Oldboya i innych produkcji traktujących o przymusowym zamknięciu. To także film, który z przewrotnych przyczyn był rodzimemu kinu naprawdę potrzebny.
To z całą pewnością będzie jedna z najbardziej intrygujących i najważniejszych premier kinowych obecnego roku w Polsce. Z drugiej jednak strony na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy doprawdy trudno wskazać inną produkcję, która tak mocno podzieli rodzimych widzów w odbiorze.
Fisheye, pełnometrażowy debiut
Michała Szcześniaka, jest historią, której solidnie naznaczona przez pandemię koronawirusa X Muza w naszym kraju najzwyczajniej w świecie potrzebowała. Oryginalny pomysł fabularny, jawiący się jak osobliwy destylat
Oldboya,
Cube i
Pokoju, rozbraja swoją bezkompromisowością i działa magnetycznie poprzez szereg wybornych zabiegów realizacyjnych, próbujących zamienić opowieść w rasowy thriller psychologiczny. Paliwem stają się tu wszechobecna atmosfera niepokoju i mroczna tajemnica głównej bohaterki, okraszone jeszcze unikalnym doświadczeniem klaustrofobicznym - historia rozgrywa się przecież w kilku przeraźliwie ciasnych pomieszczeniach. Do tego wszystkiego dodajcie również aktorskie popisy na pierwszym i drugim planie, doskonale komponującą się ze scenariuszem oprawę muzyczną czy nietypową pracę kamery. Brzmi jak przepis na kinowe dzieło z krwi i kości? Nic z tych rzeczy. Film Szcześniaka, nawet jeśli wymyka się jednoznacznej próbie interpretacji, z punktu widzenia warstwy psychologicznej może okazać się tylko wydmuszką. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób ocenimy finałowe sekwencje, rzucające nowe światło na wszystko to, co wcześniej zobaczyliśmy na ekranie. Jedni z Was będą psioczyć, drudzy wyjdą z kina zachwyceni. Mi samemu po seansie udzieliło się jedynie uczucie umiarkowanej satysfakcji. Wielka szkoda - apetyt miałem znacznie większy.
Próba opisu fabuły
Fisheye jest o tyle utrudniona, że determinuje ją konwencja thrillera psychologicznego; wystarczy zdradzić o jedno słowo za dużo, by odebrać opowieści Szcześniaka jej moc sprawczą. Anna (
Julia Kijowska) właśnie odnalazła Święty Graal świata nauki, dokonując rewolucyjnego odkrycia na polu leczenia raka płuc. Zanim jednak podzieli się tymi wieściami z otoczeniem, protagonistka w niejasnych okolicznościach obudzi się w ciasnym, klaustrofobicznym pokoju, zza którego tajemniczy głos nazwie ją "Alicją". Porywacz (
Piotr Adamczyk) obserwuje kobietę za pomocą rozmieszczonych na ścianach kamer, oferując w zamian zestaw kojarzący się z upiorną wariacją na temat lockdownu: łóżko, stolik, krzesło, muszla klozetowa, umywalka. Jedynym pomostem do zewnętrznego świata jest wizjer, przez który główna bohaterka może obserwować swoich najbliższych - ci, przynajmniej początkowo, toczą zacięty bój o odnalezienie zaginionej. Rzecz w tym, że szczęśliwy finał tej historii wcale nie chce nadejść. Rodzina Anny z czasem wyjawia coraz więcej informacji na temat jej zaskakująco tragicznej i pełnej niedopowiedzeń przeszłości. W dodatku protagonistka, stopniowo odchodząc od zmysłów, nawiązuje skomplikowaną relację z porywaczem. Czy kluczem do rozwikłania zagadki są jej naukowe osiągnięcia? A może leży on w uwypuklonych przez majaczenie umysłu wspomnieniach o bolesnych przeżyciach? Ot, rybie oko. Zniekształcony obraz, który sprawia, że w tej produkcji nic nie jest takie, jak się wydaje.
fot. Kosmos Production/Forum Film Poland
Artystyczna odwaga Szcześniaka powinna budzić podziw. Rodzime kino cierpi bowiem na niedostatek tak bezkompromisowych, pełnometrażowych debiutów, w których reżyserzy bez choćby cienia wątpliwości narzucają widzowi swoje własne reguły gry. Twórca za nic ma więc bezpieczną perspektywę obcowania z jego historią, raz po raz podsuwając mylne tropy, zaciskając fabularną pętlę i eksperymentując z formą przekazu. Gdy odbiorca skupia się na psychicznych i fizycznych metamorfozach Anny, próbując odnaleźć w nich praprzyczynę bądź konsekwencję położenia kobiety, Szcześniak wraz z odpowiedzialnym za zdjęcia
Pawłem Dyllusem zatracają się w tańcu kamery, której praca znakomicie potęguje aurę duszności i gasnącej nadziei. To właśnie przez tego typu zabiegi
Fisheye nie zamienia się koniec końców w kalkę innych produkcji traktujących o przymusowym zamknięciu. Nawet jeśli reżyser podąża w tej materii znajomo brzmiącym i wyglądającym szlakiem, udaje mu się w jego obrębie wytyczyć nową drogę. Błędem byłoby jednak wysnuwanie takich wniosków, opierając się wyłącznie na bazie scenariusza, współtworzonego przez Szcześniaka,
Piotra Tołoczko i dramatopisarza Szymona Bogacza. Mrok, tajemnica i wypłynięcie na psychologiczną głębię, motory napędowe filmu, paradoksalnie nie są tym, co zostanie z nami po seansie. Potężniejszą siłę oddziaływania ma warstwa realizacyjna.
Reżyser jest w tej kwestii perfekcjonistą; w trakcie seansu zdacie sobie sprawę, że istotne znaczenie dla całej historii mają choćby kolor ubioru głównej bohaterki czy widoczne w pomieszczeniach przedmioty. Zasadnicza część akcji rozgrywa się w zaledwie dwóch pokojach, lecz jakimś błogosławionym zrządzeniem losu widz ani przez moment nie odczuje, że stąd już naprawdę blisko do konwencji teatralnej. Ogromna w tym zasługa pracy kamery - nieustanne zmiany perspektyw i sposobu kadrowania czy nieoczywiste tasowanie poszczególnymi soczewkami wzmacniają klaustrofobiczny wydźwięk opowieści. Ten ostatni potęguje w dodatku niepokojąca ścieżka dźwiękowa Agaty Kurzyk, która posępne takty przeplata przeraźliwymi dźwiękami, doskonale korespondującymi z roztaczającą się nad nakreślonym przez Szcześniaka mikroświatem złowrogą atmosferą. Zastosowanie wszystkich powyższych elementów sprawia, że śledzenie losów Anny i odkrywanie jej tajemnic przebiega w dynamicznym tempie, co przewrotnie kontrastuje z wrażeniem, iż na ekranie de facto dzieje się niewiele. Cóż, reżyser doskonale pojął, że najważniejsze w filmie może być to, czego na pierwszy rzut oka nie widać.
Fisheye naprawdę dobrze wypada także pod względem aktorskim. Prawdziwy koncert daje tu Julia Kijowska jako Anna - to jedna z najlepszych kreacji w polskim kinie ostatniego roku. W jej bohaterce skupia się i bunt przeciw zniewoleniu, i nieuchronne podążanie w kierunku załamania nerwowego. Wewnętrzna siła idzie w parze ze zwątpieniem, nadzieja z rezygnacją, opór z próbą wkupienia się w łaski porywacza. Ekranowe metamorfozy Kijowskiej angażują bez reszty, przy czym najmocniej działają wtedy, gdy przyjrzymy się im w mikroskali. Zwróćcie uwagę na to, w jaki sposób główna bohaterka zmienia się cieleśnie, w materii gestykulacji czy tembru głosu. Ogromnym zaskoczeniem dla wielu odbiorców będzie też ekspozycja postaci porywacza. Zrywający ze swoim kinowo-serialowym emploi Piotr Adamczyk, choć pokazywany w filmie nad wyraz oszczędnie, umiejętnie wciela się w rolę napastnika z psychopatycznym zacięciem. Robi to głównie poprzez operowanie głosem, pozornie spokojnym, w praktyce zaś kapitalnie oddającym to, kim naprawdę jest jego bohater. Warto odnotować również, że sprawnie radzi sobie drugi plan, z
Wojciechem Zielińskim,
Ewą Błaszczyk i zwłaszcza
Andrzejem Mastalerzem na czele.
Choć
Fisheye zasługuje na wiele pochwał, zupełnie niesprawiedliwe byłoby pominięcie w ocenie jego mankamentów. Właściwie jednego, decydującego: sposobu rozwikłania tajemnicy porwania Anny. Mam wrażenie, że niedoświadczony w pracy przy pełnych metrażach Szcześniak i pomagający mu współscenarzyści nie mieli przekonującego pomysłu na to, jak rozwiązać najważniejszą zagadkę fabularną. Zakończenie opowieści otwiera pole do rozmaitych interpretacji, lecz ten fakt nie może być wartością samą w sobie. Jestem niemal przekonany, że mając pełną wiedzę o historii, część widzów jedynie wzruszy ramionami. No i co z tego? - chciałoby się powiedzieć, gdy przez bite 90 minut seansu pozorowano, że Anna skrywa w sobie demony bardziej upiorne niż samo życie. Czy prawda o porwaniu satysfakcjonująco tłumaczy, dlaczego do niego w ogóle doszło? Mam ogromne wątpliwości, spotęgowane jeszcze przez fakt, że wyjście z fabularnego labiryntu nie wyczerpuje tematu motywacji bohaterów. Patrząc z tej perspektywy,
Fisheye przypomina rozpędzony pociąg, który nie wiedzieć czemu postanowił zatrzymać się kilka przystanków przed docelowym miejscem podróży tudzież dotrzeć tam na skróty, pomijając w międzyczasie ważne stacje.
Nie zmienia to faktu, że na naznaczonej przez epidemię mapie kinowych premier w Polsce film Michała Szcześniaka powinien być postrzegany jako jeden z najważniejszych jej punktów. Realizacyjna maestria, popisy aktorskie i świeży pomysł fabularny były nam naprawdę potrzebne. Co więcej,
Fisheye w obecnej dobie może nabrać jeszcze jednego, niespodziewanego wymiaru. Gdzieś na najgłębszym poziomie historia ta traktuje o drastycznej formie izolacji, pokazując człowieka w sytuacjach skrajnych. Te ostatnie są nam dziś bliższe niż do tej pory - tyczy się to tak życia społecznego, jak i unoszącego się nad naszym krajem widma kolejnego lockdownu. Paradoksalnie produkcja Szcześniaka może być na te rozterki znakomitą odtrutką. Możemy spierać się o sposób wyjścia z zamknięcia, o jego fundamenty, lecz światło w tunelu jest zaraz obok. Czasami będzie nim niepozorny wizjer. W innym miejscu odkrycie prawdy o nas samych.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h