Porzućcie wszelką nadzieję. Słońce nad Central City zaczyna już powoli zachodzić, a jedyne, co nam zostaje, to to migocące wdzięcznie światełko latarni, w tle którego Barry i Iris wyznają sobie miłość. W ostatnich odcinkach The Flash zaczął niebezpiecznie pikować, a finał drugiego sezonu tylko utwierdził nas w przekonaniu, że twórcy serialu nader często czerpią wzorce z Arrow. Najważniejsze z punktu widzenia oceny The Race of His Life może być więc to, co na ekranie nie zostaje wypowiedziane wprost: scenarzyści z coraz większą determinacją robią nas w balona. Wprowadzenie w historię Szkarłatnego Sprintera alternatywnych światów i podróżowania w czasie miało stać się siłą ożywczą. Jest zgoła inaczej – twórcy korzystają z tych wariantów rozwijania fabuły instrumentalnie, według własnego widzimisię, szachując nimi tak, by w pokraczny sposób tłumaczyć bieg ekranowych zdarzeń. Robią to w najmniej spodziewanych momentach, wyciągając teorię multiświatów jak królika z kapelusza. Nie dajcie się jednak zwieść: tu nie ma za grosz magii. To zwykła indolencja i fabularna schizofrenia. Zaczyna się jak zwykle – od rozmów o emocjach. Po chwili przechodzą one w rozciągnięte do granic tyrady na tematy wałkowane już w serialu do znudzenia. Grant Gustin dwoi się i troi w raczeniu widzów smutnymi minami, które mają oddać stan psychiczny Barry’ego, zmagającego się z kolejną osobistą tragedią. Niestety aktor momentami ociera się w takich zabiegach o autoparodię, czego scenarzyści wydają się od dłuższego już czasu nie dostrzegać. Allen w żałobie chce rzecz jasna rozprawić się ostatecznie z Zoomem. Na swoje nieszczęście ma wokół siebie zatroskaną rodzinę i przyjaciół, która to niewdzięczna banda postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, Barry’ego umieścić w bezpiecznym miejscu, a sama stanąć do walki ze złowrogim sprinterem. Wybija się tu zwłaszcza Wells, strzelający z broni w stylu wczesnego Johna Rambo. Pal licho, że misterny plan omamienia Zooma jest szyty grubymi nićmi i właściwie nie mamy pojęcia, czemu przygotowany przez Team Flash arsenał tak długo leżał w szafie. Być może dlatego, że potrafi się zacinać, przez co ciamajda-Joe wpada do wyłomu razem z przeciwnikiem. Z biegiem czasu możemy też odnieść wrażenie, że motywy działania Huntera Zolomona zmieniają się właściwie co odcinek – teoria o jego chęci niszczenia kolejnych światów jest tyleż naciągana, co niewiarygodna. Nie ma w Zoomie spójności i choć ta postać broni się ewidentnym popadaniem w obłęd, to jednak równie dobrze taki bieg spraw może zaświadczać o braku pomysłu scenarzystów na konsekwentny rozwój jego historii. No url Ostateczny pojedynek Zooma i Barry’ego w żaden sposób nie jest godny miana tytanicznego starcia dwóch szybkonogich bohaterów w trakcie finału sezonu. Ma przecież formę wyścigu, w którym obaj zainteresowani mierzą swoje cojones i doprawdy nie wiadomo, na czym miałoby polegać ewentualne zwycięstwo Flasha. Zamiast morderczej walki mamy tu więc rozpisaną w ekspresowo wybrzmiewającej tonacji sekwencję. Najwidoczniej trudno było twórcom wiarygodnie oddać wygraną Allena, więc w roli podwykonawców zatrudniono jego samego z innej linii czasowej, upiory i Speed Force. Scenariusz finałowego odcinka wydaje się pisany na kolanie. To przypuszczenie potwierdza jeszcze fakt, że tajemniczym osobnikiem w masce okazał się sam Jay Garrick, w dodatku sobowtór papy Barry’ego. Brzmi niewiarygodnie? Cóż – przecież Henry wspominał o panieńskim nazwisku matki i basta. Twórcy serialu wydają się mieć publikę za gromadę idiotów, którzy jak pelikany połkną każdą, najbardziej nawet oderwaną od rzeczywistości opowiastkę. Co więcej, i w walce z Zoomem, i w rozwikływaniu tajemnicy jego więźnia emocji jest jak na lekarstwo. Biorąc pod uwagę wyłącznie poziom akcji – finał sezonu nie dostarcza tutaj ani odrobinę więcej wrażeń niż pierwszy z brzegu, przypadkowy odcinek serii. Jest znacznie gorzej: niepostrzeżenie Flash krok po kroku zamienia się w pozbawioną wiarygodności miejską gawędę, opowieść o nastolatkowych dylematach, które coraz częściej redukują ekranowy czas na rozwijanie zasadniczej osi fabularnej. Serial rozmienia się na drobne lub przynajmniej wykazuje po temu tendencję. Lenistwo i nieporadność scenarzystów widać w zasadzie na każdym kroku. I tak mrok w duszy oraz oczach Zooma odchodzi w niepamięć, a cała armia jego sojuszników koniec końców została powołana chyba tylko po to, by kraść przechodniom torebki. Jeśli coś w fabule szwankuje, twórcy zaprzęgają do pracy Wellsa lub innego Cisco, który odwołując się do praw fizyki, tłumaczy publice bieg ekranowych zdarzeń. Nie ma tu za grosz logiki: nigdy nie będziemy mogli przewidzieć, czy odpowiedzialni za Flasha są konsekwentni w prowadzeniu historii, czy po prostu zmieniają ją, uwzględniając swoje przypadkowe zachcianki. Co więcej, w trakcie finału po cichu kibicowałem Zoomowi, by jego plan unicestwienia innych światów się powiódł. Spójrzmy prawdzie w oczy – nawet najtęższe umysły mogą pogubić się w zasadach korzystania przez twórców z sobowtórów i rozwoju wypadków na alternatywnych Ziemiach. Pojawia się tu jeszcze taka konstatacja: osobą w masce mógł równie dobrze być ktokolwiek inny, a nie zmieniłoby to ani na jotę wydźwięku całego wątku. Prawdopodobnie twórcom chodziło o uwiarygodnienie zachowania Barry’ego, który jednak zdecydował się uratować własną matkę. Wyszło karkołomnie, czyli jak zawsze ostatnimi czasy. Spadek formy serialu doskonale wpisuje się w obecną kondycję całego Arrowverse. Tragikomiczne pomysły odpowiedzialnych za przygody Zielonej Strzały wydają się samoistnie replikować w umysłach twórców innych serii uniwersum. Jest źle, skoro już nawet Flash, jeśli nie zaczyna zjadać, to przynajmniej biegać za swoim własnym ogonem. Brakuje tu logiki, witalności, wpuszczenia świeżego powietrza, a upadek Szkarłatnego Sprintera może okazać się najboleśniejszy. Za welonem tajemnicy Zooma przyczaił się jedynie drepczący w miejscu Barry Allen, który z pewnością nie zasłużył na takie potraktowanie. Coraz częściej jego emocjonalne ochy i achy przesłaniają to, czego w serialu szukasz, nie będąc amerykańskim podrostkiem: solidną porcję rozrywki. Jeden z najpiękniejszych komiksów poświęconych Flashowi zatytułowano „Niech nastanie światłość”. Niestety serialowa odsłona jego przygód niepokojąco często zmierza w stronę innej biblijnej maksymy: „marność nad marnościami i wszystko marność”.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj