W Stanach wszyscy kochają herosów, wielkie opowieści o nich, ich bohaterstwie, męskiej przyjaźni, poświęceniu i – rzecz jasna – tryumfach. Każdy potrafi wymienić przynajmniej kilka amerykańskich produkcji opowiadających losy żołnierzy na frontach II wojny światowej, od "Saving Private Ryan", przez "Band of Brothers", aż po stosunkowo nowy "The Pacific". Najnowszy obraz Davida Ayera wpisuje się w ten nurt, ale też jak może stara się wśród podobnych filmów i seriali wyróżnić. To opowieść złożona ze znanych nam wszystkim elementów. Mamy doświadczonych członków załogi czołgu, którzy wiele widzieli i przeżyli tyle, że okropieństwa wojny uczyniły ich niemal obojętnymi na brutalność i cierpienie. Jest szorstki, ale szanowany dowódca, jest jeden gość religijny, jeden brutalny i nieokrzesany, jeden rozsądny. Dołącza do nich żółtodziób, jeszcze chłopak – dalszy rozwój wypadków jest łatwy do przewidzenia.
Źródło: Monolith
  Wyróżnikiem "Fury" jest nie tyle fabuła, opierająca się na schemacie „doświadczeni koledzy pokazują młodziakowi okropieństwa wojny”, ale to, jakim językiem mówi do nas David Ayer. Nie stroni od bardzo mocnych scen, kamera nie odwraca się, gdy kogoś rozrywają kule, gdy ktoś płonie żywcem, gdy ginie dziecko albo gdy gąsienice czołgu miażdżą leżące w błocie ciała. Nie robi też uników, gdy bohaterowie robią rzeczy bohaterów niegodne, od zastrzelenia kilkulatka, poprzez egzekucję bezbronnego jeńca, aż po terroryzowanie dwóch kobiet i groźbę gwałtu (i w zasadzie to, co się stało, to też był gwałt). Prym wiedzie tu nie tylko Grady (Jon Bernthal), którego charakter od początku uczula nas, że mogą z nim być kłopoty, ale i sam Don Collier, nieustraszony i niemalże nieomylny dowódca, w którego wciela się Brad Pitt (trudno sobie wyobrazić, aby podobne rzeczy robił Tom Hanks w „Szeregowcu Ryanie”). Ayer mówi wyraźnie: wojna zmienia ludzi, na wojnie nie było kryształowo czystych herosów, herosi nie wygrywają wojen. Stan duszy bohaterów film oddaje też w aspekcie wizualnym – gdy pomyśleć o "Fury", myśli się o brudzie, chłodnej palecie barw, błocie, smrodzie i trupach. [video-browser playlist="681327" suggest=""] Szkoda tylko, że David Ayer nie poszedł dalej i ostatecznie zrobił woltę, finałem rehabilitując załogę. Bo co z tego, że wcześniej robili te wszystkie okropne rzeczy, wyrzekali się swoich ludzkich oblicz w myśl zasady „Przeżyj i zabijaj Niemców”, skoro ostatecznie skończyli jak wszyscy amerykańscy herosi? Tyle budowania niejednoznaczności, tyle energii zużytej na pokazanie złożoności realiów wojny, na zatarcie podziału na tych złych Niemców i nieskazitelnych aliantów, by finał zamienić w amerykańską wersję Termopil. Mimo to "Fury" Ayera pozostaje obrazem co najmniej wartym uwagi, bardzo dobrym wizualnie, z dobrą obsadą, który próbuje nieco bardziej realistycznie spojrzeć na fronty II wojny światowej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj