Kontynuacja, rozpoczętego w poprzednim tygodniu, wątku seryjnego mordercy wypada ciekawie i cierpliwie. Zagrożenie jest co prawda tylko iluzoryczne, ale nie można odmówić niezłego klimatu. Wielka w tym zasługa Milo Ventimiglii – jego Jason „The Ogre” ma więcej gracji i złowieszczego uroku, niż wszyscy dotychczas zaprezentowani kryminaliści. Cieszy, że twórcy nie zaprzepaścili tego potencjału i rozpisali historię na przynajmniej 3 odcinki. To powinien być standard, ale w przypadku „Gotham” to ewenement warty pochwały. Gordon i Bullock faktycznie wykonują tu detektywistyczną robotę, podążając kolejnymi tropami, a w całej intrydze kluczowe znaczenie ma również wątek miłosny. Relacja Jima z Lee wygląda na szczerą i tym bardziej ciekawe, w jakich okolicznościach wróci on do Barbary. Sama Erin Richards ma też sporo do pokazania. Poza ponętnym wyglądem, prezentuje również zadziorny charakterek, a jej uśmiech z ostatniej sceny (i cała muzyczna konstrukcja ostatnich sekund) ma więcej wibrującej dwuznacznie energii, niż kilkanaście pierwszych epizodów. Również Bruce kontynuuje swoje śledztwo i podobnie jak wyżej wypada ono przekonująco. Dlaczego wcześniej Bruno Heller i scenarzyści nie mogli się zdobyć na taką systematyczność? Przy okazji stopniowo rodzi się kanoniczna dla Batmana polityka rezygnacji z zabijania, a także rozwija się jego relacja z Seliną. Może brak tu czasem subtelności, ale ma to wszystko ręce i nogi. [video-browser playlist="686145" suggest=""] Ponownie na drugim planie pojawia się Pingwin, ale tym razem jego wątek niespecjalnie mi się podobał. Poczyniony zostaje kolejny krok na drodze do konfrontacji z Maronim, ale na tapetę brana jest jeszcze raz jego nienaturalna relacja z matką. To z jednej strony psychologiczny zabieg pokazujący charakter bohatera, ale całościowo ma groteskowy i niepotrzebnie kiczowaty wymiar. Podobnie przerysowany był dotychczas Nygma i jego nieporadne zaloty. Tym razem jest w tym wreszcie pomysł – i to całkiem niegłupi. Przemoc wobec koleżanki z pracy popycha bohatera do morderstwa. I znowu, nie jest to rozegrane subtelnie, ale ma fajny klimat, a za ciamajdowatym urokiem bohatera – którego ja osobiście nie trawię – kryje się długo wyczekiwana iskra szaleństwa. Rzadko „Gotham” jest za to chwalone, ale Heller i spółka mieli naprawdę dobry zamysł na estetyczny wygląd serialu. Deszczowy nastrój ulic Nowego Jorku, miszmasz lat 70-tych (świetne samochody!) ze współczesnością i ograniczoną rolą technologii, to fantastyczne rozwiązania. Oby coraz częściej z nich korzystano, kręcąc w prawdziwych lokacjach, a nie w studiu – to czuć na ekranie i to buduje klimat. Czytaj także: Doctor Strange zadebiutuje w serialu „Iron Fist”? Każdy odcinek, w którym nie ma Fish Mooney to dobry odcinek. Sam jestem zaskoczony, że to piszę, ale serial prezentuje się obecnie lepiej niż „Arrow” i nawet „The Flash”. W porównaniu z pozycjami Marvela odpada w przedbiegach, ale trzeba to też oceniać z perspektywy. Wyobrażacie sobie jak „Gotham” wyglądałoby produkowane dla Netflixa? No właśnie. Biorąc pod uwagę, że FOX i Warner Bros/DC sami rzucali sobie kłody pod nogi - najpierw odcinając produkcję od powiązań z większym światem, a następnie wydłużając ją do niepotrzebnych 22 odcinków - to trzeba przyznać, że na finiszu pierwszej serii serial radzi sobie całkiem nieźle.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj