Po sześciu latach wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni, że premiery kolejnych sezonów serialu Game of Thrones nie mają na celu zachwycać, szokować czy wywoływać wielkich emocji. Zawsze jest to powrót spokojny, stonowany, ale z ważnymi momentami budującymi potencjał na resztę siódmego sezonu. Nie oznacza to, że było nudno, wręcz przeciwnie, bo każda minuta tego odcinka stoi na poziomie, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Cały czas ciekawie, dobrze, a rzucane tu i ówdzie ważne informacje są obietnicą większych emocji w przyszłości. I bynajmniej nie mam twórcom za złe, że tak prowadzą swoją narrację, pierwszy odcinek zawsze miał taki styl. Po rozłące z serialem trwającej teraz przeszło rok, widzowie potrzebują swobodnego wejścia w ten świat, wczucia się w tę atmosferę i przyzwyczajenia do zasad tam panujących. Ten odcinek spełnia tę rolę należycie, dając rozrywkę na odpowiednim poziomie. QUIZ: Sprawdź swoją wiedzę o całym serialu Gra o tron Czuć trochę zmianę podejścia do tego ponownego przyzwyczajenia widzów do świata Westeros. Widoczne jest to zwłaszcza w kapitalnej pierwszej scenie, która początkowo jest zagadką. Najpierw można pomyśleć, że oglądamy retrospekcję z czasów po Krwawych Godach, ale w czasie przemowy Waldera wszystko staje się jasne. To działa nadzwyczajnie dobrze, od razu przypomina o tym, że Game of Thrones potrafi zaskoczyć i masowe zabójstwa są tutaj na porządku dziennym. Cieszy mnie, że to właśnie Arya dostaje swoje pięć minut, dające widzom satysfakcję dopełnienia zemsty za Starków. Północ pamięta! Oglądając tę scenę, trudno nie kryć radości z tego, jak dobrze to wyszło i jak każdy element układanki idealnie wpasował się w swoje miejsce. Zresztą druga scena z Aryą w późniejszym etapie odcinka pokazuje coś równie ważnego. Jej ucztowanie z grupką żołnierzy Lannisterów pozwala dojrzeć bohaterce i zrozumieć, że nie wszyscy noszący te barwy to zło wcielone. Ta scena nie została wprowadzona tylko dla sympatycznego epizodu Ed Sheeran (jego przyśpiewka idealnie wpisała się w klimat tego świata!) i jestem przekonany, że będzie to ważne w dalszej drodze Starkówny. W zasadzie na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że każdy wątek odcinka ma na celu jedynie ponowne wprowadzenie widzów do fabuły. Nic bardziej mylnego. Szybko się okazuje, że diabeł tkwi w detalach, a motywem przewodnim okazuje się Nocny Król i  jego armia nieumarłych. Twórcy zasiewają ziarna w tym odcinku, kapitalnie rozstawiając pionki na nowej planszy, która będzie polem bitwy ostatecznego konfliktu. Sceny z udziałem Sandora Clegane'a jednoznacznie sugerują, w którym miejscu nastąpi atak Białych Wędrowców, a wątek Sama zdradza położenie broni, dającej nadzieję na obronę przed Nocnym Królem. Zaskakująco interesująco sprawdzają się sceny Samwella podczas nauki bycia Maesterem. Sam nie wiem, jaka dokładnie uczucie mi towarzyszyło w scenie z jedzeniem wyglądającym jak czyjeś rozwolnienie, czy przy zbieraniu odchodów po chorych. Momentami jest to obrzydliwe, momentami zabawne, ale dzięki temu nowemu środowisku i zakończeniu tułaczki Sama na ekranie jak w poprzednich sezonach, znaczenie jego wątku nabrało więcej sensu, a przez to nie sprawia wrażenia zapychacza. Zwłaszcza gdy odkrywamy powiązanie jego wątku z Daenerys poprzez postać Joraha. Dobrze, że nadal żyje, i ciekawi mnie, czy w planach jest zwalczenie jego choroby, która wyraźnie wygląda na postępującą. Czytaj także: Kulisy zaskakującej początkowej sceny z premier 7. sezonu Gry o tron
fot. HBO
+43 więcej
Znaczący jest też wątek Jona Snowa, w którym bohater buduje motywację do walki z Nocnym Królem. Te sceny są takie, jak powinny, z dobrą dawką patosu i informacji mających nakierować rozwój fabuły w kolejnym odcinku.  Zaskakujące jest to, jak Jon Snow, pomimo wyraźnie akcentowanej charyzmy, znajduje się w tle Sansy Stark. Teraz naprawdę czuć, jak ta kobieta zmieniła się przez te sezony. Jak dojrzała, nabrała doświadczenia i politycznej smykałki. Jej otwarte przeciwstawienie się Jonowi jest o tyle zaskakujące, co satysfakcjonujące. To jest dowód dla nas, że Sansa nie będzie w tym sezonie w tle i będzie chciała mieć wpływ na wydarzenia na równi z Jonem. Najwięcej satysfakcji oferuje jej rozmowa z Littlefingerem. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w tym serialu ktoś tak sprawnie potrafił uciszyć Baelisha, jak w tej scenie zrobiła to Sansa. Co jak co... ale w tym momencie to już musiał się zakochać po uszy. Pozostaje pytanie, kto tak naprawdę rozdaje karty w tej rozgrywce? Oboje wydają się świadomi gry drugiej strony. Przyznam, że jednak bardziej interesuje mnie kiełkujący romans pomiędzy Thormundem i Brienne. Mała scenka utrzymana w zabawnym klimacie tej relacji to mało, ale cieszy jej obecność. Cersei jako królowa podejmuje świadome decyzje, a jej wątek podobnie jak inne ma za zadanie rozsiać ziarna, które będą kiełkować w kolejnych odcinkach. Sojusz z Euronem był przepowiadany w plotkach i innych doniesieniach od miesięcy, ale nawet gdybym nie znał tego faktu, trudno potraktować to inaczej, niż jako formalność. Ze wszystkich większych graczy to jedyna strona konfliktu, która naturalnie pasuje do Lannisterów, bo mają wspólnych wrogów. To w końcu było już sugerowane w poprzednim sezonie, gdy Theon i Yara dołączyli do Daenerys. Dobrze wypada rozmowa Cersei z Euronem, która w sumie nie rozgrywa się utartym szlakiem. Cersei nie jest jeszcze zdesperowana, więc ot tak nie przyjmuje propozycji, ale zarazem świadomie motywuje nowego sojusznika do wykonania dla niej czegoś istotnego. Piękna sztuka sprawnej dyplomacji. Tak naprawdę to nie jestem do końca przekonany do Jaime'ego. Spodziewałem się obwiniania Cersei o śmierć syna, jakieś oznaki wrogości, a tu w zasadzie wszystko jest po staremu Tak jak śmierć dzieci wyraźnie zmieniła Cersei w kogoś innego, pod wieloma względami ciekawszego, tak nie czuję, by Jaime w ogóle ewoluował. Jako postać stoi cały czas w miejscu. Nie czuję w tym momencie, by strata potomstwa miała na niego jakikolwiek wpływ, a to naprawdę razi mocniej, niż bym tego chciał. Czytaj także: Kulisy występu Eda Sheerana w Grze o tron Jeremy Podeswa, reżyser tego odcinka, świetnie buduje klimat w kilku scenach, Począwszy od wizji Brana ukazującej nam maszerującą armię Białych Wędrowców, która jednoznacznie daje nam do zrozumienia, co jest największym zagrożeniem tego sezonu. Ten moment, gdy widzimy w szeregach olbrzymy-zombie wypada piorunująco! I przyznam, że zaskakująco, bo nie spodziewałem się, że one także będą częścią tej armii. W końcu nie widzieliśmy wcześniej sugestii, że Nocny Król może olbrzymy zmieniać wedle swej woli. Niby oczywiste i naturalne, ale mimo wszystko, niespodzianka i to pozytywna. Klimat też króluje w końcowych scenach z Daenerys, które pozbawione są dialogów. Pokazanie Smoczej Skały z perspektywy Matki Smoków, jej emocji i satysfakcji z powrotu do domu w połączeniu z dobrze dopasowaną muzyką tworzy atmosferę wywołującą ciary na plecach. Smoki lecące na zamek, pięknie ukazana lokacja i te ostatnie słowo, które są jakże trafne i kluczowe dla całej premiery: "zaczynajmy". Nie było znaczących śmierci, zaskakujących zwrotów akcji, ani bardzo ważnych dla fabuły wydarzeń. Kompletnie mi to nie przeszkadza, bo twórcy dali bardzo dobrą premierę siódmego sezonu, w której poruszono ważne kwestie i zasiano dużo ziaren. Wysoka jakość rozrywki, dobry klimat i przyzwoite emocje. Może czekałem na jakieś mocniejsze uderzenie, ale po przemyśleniu wydaje się to błędne i niepotrzebne. To po prostu Game of Thrones do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni... Zima nadeszła w lipcu i ja jestem z niej zadowolony.
Samodzielne DLC go gry Uncharted 4: Kres Złodzieja już wkrótce
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj